9. Droga do Zosi


9. Droga do Zosi

 

 

 

Szedł bez celu, prosto przed siebie. Obrał sobie za cel, droga prosta do samego końca. I szedł. Mijały godziny, kilometry, a on wciąż szedł. Gdy czuł się zmęczony, siadał i odpoczywał, a gdy poczuł się silniejszy wstawał i szedł. Gdy trzeba było przespać się, znajdował jakiś kącik i próbował zasnąć.

Nie zwracał uwagi na kierunki i znaki. Nie patrzył na tablice, nie miało znaczenia, czy mija miasto, czy wioskę. Byleby droga prowadziła go do przodu.

Któregoś dnia mijał małą grupkę młodzieży. Już robił się półmrok. Chłopak wystrzyżony na „skina”... trzy panienki wokół niego w strojach „Lumpex Ameryka”... gdzie przeważał kolor czerni. Już prawie mijali go, gdy panu „maczo” coś nie spodobało się w przechodniu. Zaczepił bezdomnego i zaczął z nim przepychanki.

– Proszę, zostaw mnie. Jestem po operacji. Proszę. – błagał litości bezdomny.

Ale „pan maczo” nie zważał na jego błagania. Sieknął mu prawego sierpowego. Bezdomny upadł. Chciał go kopnąć, bezdomny poderwał się i chciał uciec, podstawił mu nogę. Bezdomny upadł znów, wstał, ale następny sierpowy znów powalił go na glebę.

Do „pana maczo” podeszła jedna z dziewcząt.

– Ty mój bohaterze. Ty mój gieroju. – zastąpiła mu drogę do bezdomnego. – Rzygać mi się chce, jak patrzę na ciebie. Do starego, bezdomnego... – chciała coś dodać, ale zrezygnowała. – Myślałam, że na więcej cię stać. Jesteś żałosny.

Gdzieś w oddali, w kierunku, dokąd zmierzali samochód zaświecił światłem.

– Koniec z nami. Brzydzę się ciebie. – i dziewczyna skierowała się w drogę powrotną.

– Gdzie idziesz? Wracaj! Nie pozwoliłem ci. Wracaj natychmiast! – rozkazywał jej „pan maczo”.

– Wiesz co, rządzić to ty możesz, swoim fiutem. – dziewczyna odwróciła się i pokazała mu palec. – I to nie zawsze, bo on kieruje się tam, gdzie on chce.

– Wracaj! – zawołał.

Ale panienka pokazała mu palec ponad głową.

– Jak nie zawrócisz, dogonię tego śmierdziela, przywlokę go do ciebie i na twoich oczach zatłukę! – zawołał, ale znów uniosła rękę.

„Pan maczo” energicznym ruchem odwrócił się, aby lecieć za bezdomnym. Wparował na jezdnię prosto pod koła nadjeżdżającego samochodu. Zapiszczały opony i w powietrzu rozległ się dźwięk ciała uderzającego o maskę samochodu. Maczo poszybował ponad samochodem i upadł na chodniku.

Po chwili kierowca wyskoczył z auta. Dziewczyny zaczęły bluźnić na kierowcę. Nawet dziewczyna, która chciała odejść zawróciła.

– No to facet naważyłeś sobie, co? – jedna z dziewczyn zakołysała ramionami i podeszła do kierowcy. – On ci nie daruje. Z pierdla nie wyjdziesz. Jula, dzwoń na psy.

– On wtargnął mi. Przecież to widziałyście. – nerwowo dukał kierowca.

– To, co my widziałyśmy, to ty go trajtnąłeś. – szpanowała druga. – No chyba, że masz niezłą kasę.

Kierowca wyjął telefon i zadzwonił na policję.

– Jula, jak przyjadą psy, to jedne słowa, on go trajtnął. – przygarbiła się nieco dla większego szpanu. Przerzuciła w ustach gumę z boku na bok. – Edzio, żyjesz?

– O kużwa! Połamał mnie. – zajęczał Edzio.

– Leż. On dzwonił na psy. – powiedziała Jula. – W razie co, to wjechał w nas, my odskoczyłyśmy, a ciebie skasował, OK?

– Zatłukę sukinsyna. – zajęczał Edzio.

– Jak ma kaskę, puszczamy?? – zapytała pierwsza.

– Źenia, zapytaj ile daje? – zawołał Edzio.

– Kolega pyta, ile? Czy warto wyciągać cię z pierdla? Wiesz, ile dają za skasowanie pieszego? – targowała się Źenia. – Tam nie ma zawiasów.

– Czekamy na policję. – uspakajał kierowca. – Możecie mówić, co chcecie, ja wiem jedno, wtargnął mi na jezdnię.

– Aha? – uśmiechnęła się Źenia. – Punkciki, mandacik i trzy latka nie wyjęte z pierdla. Tak to jest. Edzio trzy dni w szpitalu, odszkodowanie. Ha, ha. – roześmiała się Źenia. – No, ale skoro nie chcesz się dogadać.

– To nie jest dogadywanie się, ale szantaż i zastraszanie, a za to młoda damo, też jest paragraf.

– Facio, ty nas paragrafami nie strasz. My na paragrafach wychowane.  – zaszpanowała Jula. – Tu chodzi o ciebie.

Źenia zaszła samochód od przodu i zaczęła kopać auto.

– Przestań! Co robisz? – uspakajał ją kierowca.

– Tylko spróbuj mnie tknąć, podrapie się i powiem, że mnie pobiłeś, a jestem małoletnia. – ostrzegła go dziewczyna.

I po chwili pojawił się samochód z kogutem. Pan władza po przywitaniu oszacował sytuację. Najpierw mówili prawie wszyscy. Dziewczęta omalże pobiły kierowcę.

– Panie władzuchno, szliśmy sobie spokojnie chodniczkiem, a ten wpada na nas, jak pirat. Kolega w chwili trwogi, ratując nas odepchnął mnie i koleżankę na bok, a ten pirat wali wprost na nas. – prawie, że jednym tchem wydeklamowała Źenia. – Niestety kolega nie zdążył odskoczyć. No nawet na chodniczku nie można czuć się swobodnie. Wracamy grzecznie do rodziców, do swoich domków. I co? Tuż przed swoim domkiem chciał nas pozabijać. On jest chyba pijany?

Jula przytakiwała prawie każde słowo koleżanki.

– Czy to wszystko? – zapytał pan władza.

– Chciał nas przekupić. – zwróciła uwagę Jula. – Próbował dać nam pieniądze, ale nie przyjęłyśmy. Zdrowie kolegi ważniejsze.

– Dobrze. Dziękuję. – powiedział pan władza.

– Czy macie dokumenty? Proszę zaczekać w naszym aucie. Kolega spisze wasze zeznania. Zapraszam. – i zwrócił się do Edzia. – Za chwilę powinna pojawić się karetka. Da pan radę wstać?

– Nie wiem panie władzo. – odezwał się Edzio.

– A jak się pan czuje? Jeśli coś nie tak, proszę nie podnosić się. Może pan ruszać palcami rąk? – i Edzio ruszył. – A nogi? – i Edzio też poruszył. – A jak z czuciem? Jeśli pan może usiąść, niech pan usiądzie na krawężniku. Ziemia jest jeszcze chłodna.

Ale po chwili podjechała karetka. Po kilku rutynowych zabiegach, po krótkiej rozmowie, zabrali Edzia i pojechali.

Pan władza podszedł wreszcie do kierowcy.

– Dzień dobry. – i władza przedstawił się. – A teraz chciałbym poznać pańską wersję wydarzeń. Słyszał pan, co mówiła młodzież? Czy jest pan trzeźwy? – zapytał władza.

– Tak. – przyznał kierowca. – Nie piłem, co najmniej od tygodnia.

– Jak to było z tym wjechaniem w grupkę młodzieży?

– Panie władzo, on wtargnął mi pod koła.

– Wie pan słowo przeciw słowu. Trzy przeciw jednemu. Jest ranny.

– Panie władzo, aby wszystko było jasne, mam w samochodzie włączoną kamerę. Chciałbym tylko skopiować dla siebie i mogę oddać dysk.

– Aha. – wszystko zrozumiał władza. – My sobie skopiujemy. Nie uszkodzimy oryginału. Proszę do auta.

I kierowca zaprosił władze do swego auta.

 

 

 

 

Szedł naprzód, dzień po dniu.

 

Było przed południem. Szedł przed siebie. Przed nim szła starsza pani. Szła wolniej od niego. Dogonił ją. Patrzył, jak dźwiga torbę.

– Przepraszam, mogę pomóc. – zaproponował pomoc.

– Pan mnie podrywa? – staruszka z uśmiechem spojrzała na przechodnia.

– A czy to tak wygląda? – zapytał zdziwiony.

– Więc tak, czy nie? – nalegała.

– Nie. Chce tylko pomóc. Mogę? – wyciągnął rękę.

– Dzisiaj dżentelmenów jest mało. Proszę, ale ja idę daleko. – ostrzegła.

– Ja idę o dzień dalej. – odpowiedział.

Waldek zabrał torbę od staruszki. Po chwili staruszka zapytała.

– Pan chyba nie tutejszy? – przyglądała się towarzyszowi.

– Tak, chyba nie. Ale pomóc można.

– A z daleka? – zapytała znienacka. – Chciałabym wiedzieć, komu powierzam swój majątek?

– O tak. – przyznał rację. – Myślę, że powinna pani wiedzieć.

– Więc z daleka? – pani zaglądała w oczy rozmówcy.

– Zależy, jak to uznamy. Dla jednych tak, dla innych nie.

– A dla mnie? – nalegała.

Chwilę szli w milczeniu.

– Jestem bezdomny. I jak to uznać?

Staruszka tylko pokiwała głową.

– A te sińce? – pokazała twarz.

– Upadłem. – smutnie dodał Waldek. – Trochę też zaciąłem się przy goleniu.

Staruszka znów pokiwała głową.

– Jaka przyczyna bezdomności? – zapytała po chwili.

– Brak zrozumienia.

– Wyrzuciła?

– Nie, odeszła.

– Nie kochała?

– Przeciwnie. Czy długo jeszcze? Bolą te wspomnienia.

– Nie musi pan odpowiadać.

– Nie chciałbym być niegrzeczny.

– Każdy sobie rzepkę skrobie. Jesteśmy kowalami swego losu.

– Wspomnienia bolą.

– Bardziej niż sińce?

– Stokroć, może i więcej.

– Mój zmarł, po pięćdziesięciu jeden latach wspólnego życia. Po prostu odszedł.

– U mnie po czterdziestu. Po prostu odeszła, nie zrozumiała mnie. Czekałem w pustym domu. Prosiłem, ale... – zaczął płakać. – Życie jest wredne. Zostawiłem wszystko i wyszedłem. Żona jest u córki.

– Bezdomny z wyboru.

– Nie mogę znieść samotności.

– Nie to żebym nalegała, ale przez letni okres możesz zamieszkać na działce.

– W swoim mieście mam cztery pokoje. Dom to już nie dla mnie. Nie. Dziękuję.

– Jesteśmy na miejscu. Wejdziesz na herbatę? Warunki działkowe.

– Nie. Dziękuję. Mój cel, to droga przed siebie. Iść, ciągle iść. Nie liczyć godzin i lat. Aż padnę.

– Dziękuję młody człowieku. Może wejdziesz na kanapkę?

– Nie. Dziękuję. Nie czuję głodu. Nie myślę o tym. Może szybciej padnę.

Zabrała od niego torbę.

– Życzę wytrwałości.

– Nie. Życz mi, abym szybciej padł. Ja już nie chcę żyć.

Staruszka weszła do środka i zaraz pomyślała, dobrze by było poczęstować nieznajomego. Wyjęła z torby bułkę i kawałek kiełbasy. Z kredensu wyjęła butelkę wody. Wyszła rozglądając się za nieznajomym. Ujrzała go ponad płotem. Stał obok drzewa. Przytrzymywał się kurczowo pnia. Gdy wyszła na ulicę nieznajomy przechylił się i upadł.

Przyspieszyła kroku. Do nieznajomego było kawałek, ale dla niej to ogromny kawał.

Pochyliła się nad nim. Oceniła... zemdlał. Odkręciła wodę i skropiła jego twarz. Po chwili nieznajomy ocknął się.

– No bohaterze... – podała mu butelkę z wodą. – Nie będę cię karmiła. Sam napij się. Jestem za stara na to.

Wziął od niej butelkę i napił się.

– Bohaterze... – chciała coś powiedzieć ale urwała. – Chcesz być silnym, musisz jeść. Nie mam nic więcej. Tym mogę się podzielić.

– Dziękuję. – wziął od niej jedzenie. – Niech ci Bóg błogosławi, dobra kobieto.

– Wszedłbyś, zjadł, niewiele tu mam, ale coś tam mam. – zaproponowała.

– Nie. Dziękuję. To wystarczy mi. Jeszcze raz dziękuję.

– Na zdrowie. – powiedziała i odeszła.

Przyszła znów do swej chatki. Pomyślała, że czas zrobić herbatę. Podeszłą do kredensu. Sięgnęła po szklankę i zdębiała. Pomiędzy szklankami leżał portfel.

– O Boże, to ja trzy tygodnie szukałam go po całym domu. Policję wzywałam, myślałam, że ktoś ukradł mi go, a on leżał tu? – chwyciła go i ucałowała.

Otworzyła go, w środku były pieniądze.

 

 

 

 

Przed nim zarysowały się kształty miasta, dużego miasta. Chciał je ominąć, ale cel jego to droga prosta, prosta do końca.

 

... Samo zło... – pomyślał w pewnej chwili. – ...ale krzyż swój trzeba dźwigać.

Zapachy miasta dały odczuć w sobie i pragnienie, i głód. Po jakimś czasie żałował, że wszedł w to mrowisko. Zaczął odczuwać ogromne pragnienie. Na myśl przyszły mu obrazy z przeszłości, jak to bezdomni grzebali w koszach na śmieci. Przyrzekł sobie, że nie uczyni tego, ale głód był coraz większy. Przyspieszył kroku, aby jak najszybciej wyjść z tego „przybytku zła”. Ale miasto okazało się dość duże.

Do nozdrzy dostawał się coraz ostrzejszy zapach jedzenia. Coraz bardziej dostawał ślinotoku. Mimo woli oczy kierowały się ku koszom, ale omijał je. Podniósł wzrok ku górze, jak gdyby szukał ratunku w niebie.

Przyjemny zapach jedzenia korcił go. I wreszcie oczom jego ukazała się... stanął na chwilę, jak gdyby ujrzał wielkie cudo. Przed nim roztaczał się wielki ogródek, w którym stało mnóstwo stolików, a za nimi ogromna Restauracja. Zerknął po osobach siedzących przy stolikach. Nawet nie zauważył, jak z ogromną rozkoszą oblizuje zapach z ust. Zapach jedzenia, który osiadał na głodnych wargach. Na myśl przyszedł mu obraz kota, przed oczami, którego otwiera się saszetkę ze smaczną zawartością.

W myślach kołatało się powiedzenie „idź dalej”, ale nogi przywarły do podłoża. Stał tak wpatrzony w stoły.

Uwagę jego skupił mężczyzna... siedział blisko ogrodzenia, równolegle do niego. Widział, jak nabiera na widelec jedzenie i jak wkłada do ust. Śledził jego ruchy i nawet sam nie zwrócił uwagi, że powtarza jego ruchy.

W pewnej chwili i biesiadujący zauważył bezdomnego i to, że naśladuje jego ruchy. Zaczął bawić się kęsem, podnosił, to odsuwał kęs, a głowa i usta bezdomnego naśladowały jego gesty.

Wreszcie ich wzrok spotkał się. Bezdomny zawstydził się, oblizał jeszcze raz usta i odwrócił wzrok. Już chciał odejść, gdy biesiadujący zawołał na niego. Mimowolnie spojrzał w jego stronę. Biesiadujący kiwnął na niego. Zatrzymał się, biesiadujący znów kiwnął ręką w jego stronę. Wahał się, wahał, aż wreszcie spojrzał, gdzie jest wejście i wszedł.

Szedł powoli ku biesiadującemu. Przełykał ślinę, która napływała do ust pod wpływem drażniącego zapachu.

Powoli usiadł na brzeżku krzesła i oczy zawiesił na biesiadującym, a po chwili wbił wzrok w pozostałości talerza. Biesiadujący przesunął talerz ku niemu. Bezdomny pochwycił pozostałość kromki chleba i już chciał ją połknąć, gdy biesiadujący powstrzymał go.

– Powoli. – dotknął jego brudnej dłoni. – Powoli, nikt ci tego nie zje. Nikt ci tego nie zabierze. – w głosie jego było mnóstwo ciepła.

Bezdomny odsunął ręce z kromką od ust. Wziął ją delikatnie w palce i już chciał wpakować całą do ust, aby ją połknąć, gdy biesiadujący znów powiedział.

– Powoli.

I bezdomny delikatnie ugryzł chleb, już chciał w całości połknąć, ale opanował się i zaczął gryźć powoli. Głód był zbyt wielki, aby mógł pozwolić na takie cierpienie.

Biesiadujący przyglądał się bezdomnemu w milczeniu, wreszcie uśmiechnął się.

– Kiedy jadłeś ostatnio? – zapytał.

Bezdomny podłożył dłoń pod brodę, aby okruch nie spadł na ziemię.

– Nie pamiętam. – przełknął resztę. – Nie zwracam na to uwagi. Przepraszam. – spuścił wzrok.

– Nie szkodzi. Nie wiem, za co? – zdziwił się biesiadujący.

– Za to, że tak zachowuję się. Przepraszam i dziękuję.

Już chciał wstać, gdy biesiadujący skinął na kelnera.

– Chciałbyś coś zjeść, coś dobrego?

– Nie, nie, nie, dziękuję. – ostro zaprzeczył bezdomny. – Ale gdyby można... jeszcze kromkę chleba. – uśmiechnął się do biesiadującego. – Tylko kromkę, bo nie mam pieniędzy.

Biesiadujący zwrócił się do kelnera.

– Proszę schabowego, dobrze wypieczony... – nie dokończył.

– Nie, nie... proszę. Ja nie chcę, nie strawię. Ale jeśli pan łaskaw, kromkę chleba, kromeczkę... – nawet brudnymi palcami pokazał, jak maleńką i zaraz ukrył palce. Wzrok zawiesił na białych dłoniach kelnera, potem biesiadującego. Schował ręce pod blat stołu. – Przepraszam za moje ręce.

– Proszę dwie bułeczki... ale świeże. – biesiadujący posłał uśmiech kelnerowi.

Kelner pochylił się do ucha biesiadującego.

– Dobrze, ale potem proszę odprawić go... rozumie pan... tu przychodzą ludzie zjeść. – dodawał przy tym gesty i głowa, i rękoma.

– Proszę pana, to też człowiek. Może nie miał w życiu tyle szczęścia, co pan, co ja, ale to człowiek. – spokojnie odpowiedział biesiadujący.

Kelner znów zrobił kilka gestów ciałem.

– Pan mu tego darmo nie da, ja za to zapłacę. – i kelner zrozumiał, że nie ma co odzywać się.

Po dłuższej chwili kelner przyniósł na talerzyku dwie bułeczki. Biesiadujący wskazał, gdzie ma postawić. Bezdomny z ogromnym smakiem i apetytem spoglądał na pieczywko. Kilka razy oblizał usta.

– To jest dla pana. – powiedział biesiadujący. – Poproszę rachunek. – powiedział do kelnera.

– Nie zjem dwóch. Czy mogę jedną zostawić sobie na później? – zapytał uprzejmie.

– Oczywiście. To jest dla pana. – powtórzył znów.

Bezdomny wziął do rąk pieczywo. Jedną rzeczywiście schował do wewnętrznej kieszeni. Na druga spoglądał i chyba pomny na wcześniejsze słowa biesiadującego wolno gryzł. Spoglądał w dół, aby okruch przypadkiem nie spadł na stół lub na kolana. Gdy połknął ostatni kęs, otarł usta.

– Dziękuję panu. – powiedział cicho. – Niech ci Bóg błogosławi dobry człowieku.

– Nie ma za co. Jestem tak samo biedny, jak i ty. Idę właśnie na rozmowę w sprawie pracy. Nastrajam się duchowo. – wyjaśnił biesiadujący.

– Niech ci Bóg pomoże. – wyciągnął ku niemu rękę, ale zaraz cofnął. – Niech ci Bóg dopomoże.

– Dlaczego jesteś bezdomny? – zapytał.

– Długa historia. – pochylił głowę. – Kumpel trafił do szpitala. Nie miał kto nim zaopiekować się. Wziąłem go do siebie. Żona nie zrozumiała mnie. Po jakimś czasie odeszła. Kolega wyzdrowiał. Jego żona wróciła ze Stanów, zabrała go do domu. Czekałem na żonę... – po jego przybrudzonej twarzy popłynęła łza. – Samotność jest wredna. Błagałem, ale nie wróciła. Zostawiłem jej wszystko i wyszedłem. I tak idę przed siebie. Nie patrzę dokąd. Nie ważne gdzie jestem, idę do przodu... chyba, że droga skręci.

Biesiadujący wyjął z portfela dziesięć złotych i położył je przed bezdomnym.

– To dla ciebie. Zjesz sobie następnym razem.

– Nie. – prawie zawołał. – Ja nie chcę pieniędzy. Trafiam na młodzież, która mnie bije. I tak zabiorą mi pieniądze. Nie. Dziękuję. – odsunął banknot od siebie. – Chyba, że złotówkę. I tak miałbym wtedy kilka bułek.

Wyjął z kieszeni drobniaki. Położył przed nim dwie monety.

– Dziękuję bardzo. Niech ci Bóg wynagrodzi. – patrzył na monety, jak gdyby bał się ich dotknąć.

Biesiadujący podniósł monety i włożył je do dłoni bezdomnego i zacisnął jego palce.

– Dziękuję. Niech ci Bóg pomnoży je po stokroć. – bał się spojrzeć w oczy darczyńcy. – Pójdę już. Rozumie pan, tu przychodzą ludzie zjeść...

Biesiadujący nie zatrzymywał go dłużej.

– Kiedyś znajdę swój ogród wdzięczności i na gałązce serduszko zawieszę... – zaczął deklamować.

– Zna pan ten wiersz? – przerwał mu biesiadujący. – Piękny, prawda?

– To ostatnie, co czytałem. – dodał bezdomny. – Tak. Podoba mi się. – wstał. – Niech cię Bóg ma w opiece dobry człowieku.

Biesiadujący pokiwał tylko głową.

 

 

 

 

Znów kontynuował swą misję, iść wciąż przed siebie. Mijał miejscowości mniejsze i większe, i szedł dalej, do przodu. Doszedł do kolejnej miejscowości i nagle znienacka poczuł głód. Sięgnął do kieszeni i sprawdził, na dnie kieszeni znalazł monetę. Podniósł wzrok w poszukiwaniu sklepu. Po chwili przed nim rozwarła swe podwoje „Biedronka”. Nawet nie spoglądał na obszczymurków, którzy przesiadywali pod sklepem. W szkle drzwi zerknął na swe odbicie i na chwilę zatrzymał się. Popatrzył na swe ręce, zerknął jeszcze raz na swe odbicie twarzy w szybie drzwi.

 

Wszedł do sklepu. Nawet nie brał koszyka. Podszedł do stoiska z pieczywem. Popatrzył na ceny. Poszukał torebek. Z torebką foliową podszedł do pieczywa.

– Przepraszam... – skierował się do klientki obok. – ...mam brudne ręce, proszę, niech pani włoży dwie bułeczki.

Klientka popatrzyła na brudasa i włożyła pieczywo.

– Spieprzaj stąd brudasie. – zawołał ktoś za nim.

Bezdomny obejrzał się za siebie. Za nim stał młodzieniec.

– Jak będziesz płacił za moje zakupy, to będziesz mógł mi rozkazywać. – powiedział bezdomny.

– Tak!? – zawołał młodzieniec i popchnął bezdomnego na regał z owocami.

Z regału posypały się owoce.

– Tylko na tyle cię stać? – prawie, że wybuchnął bezdomny.

– Ej, młodzieńcze. – zwróciła uwagę klientka od pieczywa. – To bardzo nieładnie z twojej strony. Kiedyś i ty będziesz stary.

– Tak?! – warknął młodzieniec.

Jak na zawołanie tuż obok zjawił się ochroniarz.

– Młody człowieku, a teraz zapłacisz za zniszczony towar. Proszę do kierownika sklepu. – wziął młodzieńca za rękę.

– Przecież to on. – młody wskazał na bezdomnego.

– Od kiedy wszedł ten pan, obserwowałem go. Chciałem zobaczyć, co on zrobi. Widziałem niestety wszystko. – i poprowadził go na zaplecze.

– Spokojnie! Proszę mnie nie szarpać! – denerwował się młody. – A może się dogadamy?

– Oczywiście, ale u kierownika sklepu. – poinstruował go ochroniarz.

Bezdomny podszedł z torebką do kasy. Położył złotówkę. Pani wydała mu reszty. Już miał odchodzić, gdy spostrzegł, że kasjerka pomyliła się. Zawrócił.

– Przepraszam, ale pani w tym zamieszaniu pomyliła się. Ja dałem złotówkę, a pani mi wydała za dużo. – położył jedną złotówkę z powrotem.

– Nie. Pan dał mi dwa złote. – upierała się kasjerka.

– Nie proszę pani. Ja nie miałem dwóch złotych. Miałem tylko złotówkę. – czym prędzej oddalił się od kasy.

Kasjerka przyłapana na fałszerstwie pokręciła tylko dla zdziwienia głową. Obejrzała się dookoła, czy wielu gapiów ma. Każdy był zajęty swoimi obowiązkami, albo udawał, że tak jest.

Minęło kilka minut, gdy do kasjerki podeszła koleżanka.

– Proszę do kasy obok. – poinformowała tych, co szli do kasy. – Dorotka? Stara cię wzywa. – pochyliła się do ucha kasjerki.

Dorotka dokończyła klienta, westchnęła ciężko, zamknęła kasę i poszła.

– Słucham panią. – urzędowo zwróciła się do przełożonej.

Kierowniczka przez chwilę patrzyła na kasjerkę.

– Siadaj. – wskazała krzesło. – To chwilę potrwa.

– Nie mogę! – ciężko usiadła. – Już takie rzeczy kablują pani. Nawet niewiadomo kiedy?

Kierowniczka przez moment dziwnie przyglądała się Dorocie.

– Nie wiem, o co chodzi?? Ale ty Dorotko chyba też. – uśmiechnęła się. – Za chwilę będzie tu dyrektorka, więc powiem ci tak w skrócie. Złożyłam papiery o przeniesienie. Stara powiedziała, że zgodzą się, jeśli wskażę im kogoś na swoje miejsce. Ja nie widzę nikogo lepszego od ciebie. – powiedziała prawie jednym tchem.

– Słucham? – Dorotka zakryła twarz. – Myślałam, że to chodzi o incydent z bezdomnym. – po chwili ochłonęła. Popatrzyła na kierowniczkę. – Ja na kierownika sklepu?

– Dorotka? Ja ci to wynagrodzę. Jak będzie trzeba, to i pomogę. Przez telefon, ale będziesz mogła zawsze na mnie liczyć. Proszę cię. Jak uznasz, że nie dajesz rady, potem możesz zrezygnować. Błagam. Niech tylko mnie przeniosą. Tu nie ma nikogo, kogo można by wskazać. Na nikogo innego stara nie zgodzi się. Dorotka, ja muszę przenieść się.

Dorotka odsapnęła.

– Dzisiaj mam dzień dobroci. – uśmiechnęła się.

– To teraz ci zdradzę, że niezłą kasę otrzymasz. – dodała ciszej.

Za drzwiami rozległy się kroki. Do środka weszła pani dyrektor.

 

 

 

 

Szedł z opuszczoną głową, chociaż nie miał czego wstydzić się, w okolicy nie było ludzi. Patrzył na swe podniszczone obuwie. Zrobiło mu się smutno... a gdy zedrze to?? Co potem? Gdzieś w oddali odezwał się głos dzwonu kościelnego. Na pamięć wróciły obrazy...  bolesne wspomnienia. Adoracje, niedziele spędzane w kościele, modlitwa, śpiewy... mijał właśnie krzyż przydrożny. Mimochodem przeżegnał się... dziwna rzecz stała się. Zauważył bochenek chleba spadający przed sobą. Wprost przed nim. Wyciągnął ręce, aby pochwycić go w powietrzu, aby nie spadł na ziemię, ale nie doświadczył uczucia chwycenia go. Szybko rozłożył ręce i szukał gdzie mógł spaść. Do świadomości jego doszło, że to tylko omam. Odwrócił się i spojrzał na krzyż.

 

– Panie Boże... – z oczu powoli spływały mu łzy. – Ja wiem, że jestem głodny, ale to nie było zbyt grzeczne. Naigrawasz się ze mnie... dlaczego? Bo jestem głodny? Dlaczego? Kiedyś odwiedzałem cię, gdy mogłem odwiedzałem cię. Kpisz sobie ze mnie. To nie było zbyt grzeczne. Potrafię zapanować nad głodem... Boże?? Dlaczego mi to robisz? – odwrócił się i ciężko, bardzo ciężko ruszył do przodu. – Chcesz, abym stracił wiarę w sobie?? – podniósł głowę ku górze. – To miał być śmiech Boga? Śmiejesz się ze mnie biednego? Zapanuję nad głodem... bynajmniej będę próbował. – lamentował bezdomny.

Dochodził do niewielkiej miejscowości. Przy skrzyżowaniu stała kapliczka. Mimochodem przeżegnał się. Jeszcze nie zdążył opuścić ręki, gdy zza kapliczki wyszła młoda dama i wyciągnęła ku niemu rękę z butelką. Mechanicznie chwycił butelkę.

– Dziękuję. – też mechanicznie odpowiedział. – Dziękuję bardzo. Chętnie się napiję. – i zaczął oddalać się, jak gdyby bał się, że poprosi o zwrot butelki. Był już kilka kroków dalej, gdy zdziwił się. – Skąd wiedziała, że chce mi się pić? – obejrzał się. Poza kapliczką nie dojrzał w okolicy nikogo. – Może pracuje po za kapliczką. – pomyślał. – Najgorzej jak chciała dać komuś swojemu, a ja jej to zabrałem? Zaraz znów ktoś mnie dogoni i łomot spuści. – jeszcze raz obejrzał się. Przyspieszył kroku.

Nie chciał otwierać butelki. Chciał wytrzymać jak najdłużej. Postanowił trenować swój charakter. Wiosenne słońce dogrzewało coraz mocniej, ale chciał trenować samego siebie, postanowił, że musi wytrzymać, bo nikt więcej może nie dać mu czystej wody.

Wszedł w teren miejski. Już z daleka dolatywał go płacz dziecka. Szedł w jego kierunku. Jak w hipnozie. W niewielkim parku matka lulała swą bidulkę. Dziecko nie dawało wytchnienia rodzicielce. Spoglądał z daleka na jej starania. Podszedł do niej.

– Dzień dobry. Słońce pali, może dziecku chce się pić. – pouczył młodą mamę.

– Przepajałam w domu. – młoda mama nie chciał być niegrzeczna. – To chyba kolka, a nie wzięłam nic ze sobą.

– Może faktycznie dziecko chce pić? – nalegał. – Jeszcze nie otwierałem butelki. Pani napoi dziecko. Jeszcze jest hermetycznie zamknięta.

– To surowa woda. Jest jeszcze za mały, aby pić surową wodę.

– A ile ma dzidziuś? – zaciekawiło bezdomnego.

– Już roczek, ale nie przepajam jeszcze surową wodą.

– Kiedyś musi być pierwszy raz. Niech pani spróbuje. Niech mu pani przemyje twarzyczkę.

I matka najpierw przemyła mu twarzyczkę dłonią, a potem wlała trochę do swej butelki i przepoiła dziecko. Dziecko łapczywie piło wodę, a po kilku łyczkach przestało płakać. I o dziwo zaczęło gugać do matki.

– A ty mały szpryncu, dzidziusiowi pić chciało się. – mama pieszczotliwie uśmiechnęła się do dziecka. – Musimy teraz podziękować panu. – i zwróciła się do bezdomnego. – Bardzo panu dziękuję. Już myślałam, że to kolka. Ale jak na kolkę to jest już za stary... moje maleństwo. – uśmiechnęła się znów do dzidziusia. – Przepraszam, kim pan jest? – zapytała przybysza.

– Bezdomny, tak chyba najlepiej. – odpowiedział brudas.

– Dziękuję raz jeszcze.

– Niech was Bóg błogosławi.

Odebrał butelkę od matki dziecka i oddalił się. Przed nim rysował się koniec miasta. Na chodniku bezdomny pies słaniał się z gorąca. Zanim doszedł do niego pies padł. Podszedł i skropił go wodą. Pod pysk podsunął łódeczkę z dłoni i nalał wody.

– Pij biedaku.

Pies łapczywie chłeptał wodę z dłoni. Nalał wody do swej dłoni i skropił psi łeb. Przyglądał się, jak w zwierzęciu powraca chęć do życia.

– Dałbym ci chleba, ale sam nie mam. – pogłaskał psi łeb. – Sam już kilka dni nie jadłem. – uśmiechnął się do psa. – Taka już nasza dola.

Pies w wdzięczności polizał go po dłoni.

– Przestań. – cofnął dłoń. – I tak śmierdzę. Jeszcze teraz psi smród.

Podniósł się i poszedł dalej. Po chwili coś chwyciło go za nogawicę. Odwrócił się. Pies podskoczył, łapkami oparł się o jego ciało. Zamerdał ogonem i zamruczał.

– O nie. Tylko nie to. – pokręcił głową. – Nie chcę cię. Ja sam ze sobą nie mogę sobie dać rady, jeszcze ty??

Ale pies nie chciał odstąpić od niego.

– Jazda mi ode mnie. Ja chcę być sam. Rozumiesz.

Pies chyba był tresowany w dawnym domu, bo dobrze zrozumiał Waldka. Usiadł i pomrukiwał sobie. Po chwili ruszył za Waldkiem, ale ten znów krzyknął na niego i pies pozostał na ulicy.

I znów samotnie szedł ulicą. Wyszedł już za miasto. Szedł z opuszczoną głową, bał się, że spotka człowieka i będzie musiał spojrzeć mu w oczy. Tego wstydził się. Za skrzyżowaniem stała stara kapliczka. Znów mimochodem przeżegnał się.

Stojąca przy drodze niewiasta wyciągnęła ku niemu dłoń. Nawet nie podniósł na nią wzroku.

– Nic nie mam. Tylko to. Tylko tyle ci mogę dać. – i podał jej butelkę z wodą.

Ku jego zdumieniu kobieta wzięła butelkę. Zrobił jeszcze kilka kroków... nie dowierzał. Kobieta nie była ubrana w żadne łachy... odwrócił się. Oprócz kapliczki znów nic nie dostrzegł.

Zawrócił i zajrzał z jednej strony za ściankę, potem z drugiej. Z żadnej strony nikogo nie znalazł. Już zawracał na swój szlak, gdy za szybą okienka zauważył butelkę z wodą... jego butelkę. Zdziwiony spojrzał na figurkę w środku zabudowy, jeszcze raz na butelkę. Wystraszony przeżegnał się od uroku i zaczął czym prędzej oddalać się od tego miejsca. Czuł i słyszał swój łomot serca. Zatrzymał się dopiero, gdy poczuł zmęczenie.

Usiadł nad rowem, chciał po prostu odpocząć. Zatopił się w zadumie, gdy obok siebie usłyszał dziwny dźwięk. Zerknął w tym kierunku. Obok stał wilczur. Merdał radośnie ogonem.

– A pójdziesz, ty zarazo! – zawołał na psa. – Łazisz za mną... – chciał rzucić czymś w niego, ale pies położył się na ziemi. – Po co leziesz za mną?! Ja sam nie mam co zjeść... czego chcesz?

Pies zaskomlał. Podczołgał się i położył na jego kolanach łeb. Skomlał patrząc w oczy bezdomnego.

– Co chcesz? Okazać mi swoją wdzięczność? – zdziwiło to bezdomnego, pies jakoby zaczął płakać. – Nie chcę twojej wdzięczności. – pies znów zaskomlał. – Zobacz do czego doprowadziła mnie moja wdzięczność. Ale co ja do ciebie mówię, jak ty i tak nie rozumiesz. – i pies zaskomlał. Patrzył wciąż w oczy kompana. – Tylko nie mów, że rozumiesz mnie? – i pies zaskomlał. – Jeśli mnie rozumiesz, zaszczekaj dwa razy. – i o dziwo pies szczeknął raz potem drugi. – Tylko nie żartuj sobie. – i pies znów zaszczekał dwa razy. – Byłeś w domu, gdzie cię tresowano. – powiedział raczej do siebie niż do psa, ale pies szczeknął raz po chwili znów. – A wiec rozumiesz, że nie chcę twojej wdzięczności. Moja wdzięczność zaprowadziła mnie aż tu. Nie chcę twojej wdzięczności. Dałem ci pić i basta. Odejdź. Nie chcę cię. – ale pies zaczął lizać go po dłoni. – Przestań mnie lizać! – zawołał na psa. – Ja i tak śmierdzę. Jeszcze brakowało mi psiego smrodu. – pies uspokoił się.

Położył łeb na jego kolanach i wpatrywał się w jego oczy. Co chwila, jak gdyby w odpowiedzi na jego słowa pomrukiwał tylko. Ręka bezdomnego mimowolnie położyła się na jego łbie, pogłaskał go. Pies zaszczekał. Patrzył wciąż w oczy nowego pana.

Waldek nie wytrzymał. Popłynęły mu łzy. Pies sprytnie uniósł się na łapach i oblizał je.

– Przestań!. – zawołał.

Pies znów położył się i zamruczał.

– Skoro rozumiesz mnie, mogę ci powiedzieć. Okazałem wdzięczność kumplowi... i zobacz, do czego mnie to przywiodło. Dlatego nie chcę, abyś okazywał mi swą wdzięczność. Rozumiesz? – i pies szczeknął raz potem drugi. – Więc skoro rozumiesz mnie, to idź sobie. Wtedy miałem wodę, więc dałem ci. Teraz nie mam nic. Nie mam sam dla siebie. Tym bardziej dla ciebie.

Pies odwrócił łeb i coś pomrukiwał. Potem, jak gdyby w odpowiedzi podniósł łeb i szczeknął dwa razy.

– Co ty rozumiesz?? – zdziwił się Waldek. – Ja sam nie rozumiem.

Pies coś tam pomruczał chwilę. Waldek chwilę milczał.

– W nocy przydałbyś mi się. Byłoby mi cieplej. Ale ja nie mam czym ciebie karmić. Chociaż, gdybyś postarał się, mógłbyś upolować jakiegoś zająca.

Pies zaskomlał.

– Ja nie lubię mięsa, daj spokój. Mnie wystarczy bułeczka, kromka chleba. Przyznam ci się, nie jadłem już od tygodnia. Chciałbym coś zjeść. – i pies zaszczekał dwa razy. Objął go za łeb. – Jak to dobrze, że ty mnie rozumiesz. Nigdy nie lubiłem psów. – pies znów coś zaskomlał. Położył swój łeb na jego kolanach. Nie odrywał swych mądrych oczu od wzroku swego nowego pana. – Słońce nad zachodem, musimy iść każdy w swoją stronę. – poklepał psa po grzbiecie. – OK? Wstajemy, ja muszę znaleźć coś konkretnego na nocleg. – i wstali. – Ty biegniesz w tę stronę, a ja idę tu. Nasze drogi tutaj muszą się rozejść. Nie chcę cię więcej widzieć. OK? – pies zaskomlał. – Biegnij. – popchnął go.

Pies spuścił łeb, obejrzał się i smutnie, ale posłusznie ruszył przed siebie. Bezdomny ruszył w przeciwną stronę, po kilku metrach obejrzał się. Pies usiadł na poboczu, położył łeb na ziemi i spoglądał za odchodzącym nowym panem.

Bezdomny uszedł kilkaset metrów... zerkał na boki, aby znaleźć miejsce na nocny odpoczynek, ale oprócz pola i krzaczorów nie było nic konkretnego. Trzeba było kierować się do zabudowań.

Z naprzeciwka nadchodziła grupka młodzieży. Na myśl bezdomnemu przyszło zdarzenie z Edziem. Pochylił nieco głowę... chciał dyskretnie ominąć młodzież, ale chłopak znów zaczepił go.

– Przepraszam, ale ja jestem po operacji. – próbował wyjaśnić bezdomny. – Chcę tylko spokojnie przejść.

– A ja... chciałbym dzisiaj tylko komuś dopierdolić. Nie mam komu. A ty akurat jesteś pod ręką... chyba nie masz nic przeciw temu??

Bezdomny chciał coś powiedzieć, ale dosięgnął go cios. Bezdomny zachwiał się, ale po chwili dosięgnął go drugi i bezdomny pięknie usiadł na zadku.

– Ja chcę tylko przejść. – zaskomlał bezdomny. – Co ja ci zrobiłem??

Obok gromadki zawarczał pies. Bezdomny poderwał się.

Wilczur szczerzył zęby na napastnika.

– Won stąd!! – zawołał bezdomny. – Miałeś iść swoją drogą!

Pies skierował wzrok na bezdomnego i tyle wystarczyło napastnikowi. Zadał psu ogromnego kopniaka w bok. Pies zaskowyczał i odrzuciło go na słup. Widocznie uderzenie było dość silne, bo pies znów zaskowyczał, ale zaraz na niego spadł następny kopniak. Po chwili pies leżał bez ruchu.

Bezdomny wykorzystał okazję i już chciał czmychnąć.

– To taki z ciebie przyjaciel!? – zawołał za uciekającym napastnik. – To on chciał cię ratować, a ty dajesz nogę?

Napastnik dogonił bezdomnego i zadał mu kolejny cios. Bezdomny padł. Na niego poleciało kilka kopniaków.

Z piskiem opon obok zatrzymał się samochód. Kierowca skręcił kołami na chodnik.

– Zostaw go bohaterze! – mężczyzna wyskoczył z auta.

– Co?! Obrońca uciemiężonych? – napastnik już podchodził do kierowcy.

– Bohater do bezdomnych i to jeszcze niedołężnych staruchów?? – odezwał się napastnik.

Ale napastnik wywinął nogą w górze. Widać kierowcy nie było to obce, bo zrobił unik i sieknął napastnika w krocze. Widać było, że zabolało napastnika, ale stanął w pozycji dalej.

– Jeszcze jeden ruch, a pożałujesz. – ostrzegł kierowca.

Ale napastnik nie zważał na ostrzeżenia. Już chciał coś zrobić, gdy na jego głowę spadł silny cios nogą. Napastnik padł.

Kierowca wyjął telefon i zadzwonił na policję.

– Grupka młodzieży pobiła bezdomnego. Poproszę karetkę... – rozejrzał się. – Dojazd, od zachodniej strony, skrzyżowanie przed Tesco. – chwilę nasłuchiwał. – Was też poproszę. Napastnik zna sztuki walk. Jest groźny. Na poboczu stoi mój wóz na światłach. Na pewno traficie. Aha, napastnik zabił psa bezdomnemu, więc jeśli nie przyjedziecie, powiadomię „Zarząd ochrony zwierząt”. Ok. Nie ważne jak to się nazywa. Moje dane są na telefonie, a wcale nie zamierzam uciekać.

Do napastnika podeszły dziewczyny.

– Grzesiu, zaraz będą tu psy. Spadamy. – pouczyła jedna z nich.

Grzesiu wstał.

– Dobra, on sam się tego prosił. Skoro będą tu psy... wal mnie w lampę, ale tak, aby poleciała czerwona.

Kierowca zerknął na swe auto. Odsunął się na bok.

Jedna z dziewczyn zrobiła ogromny zamach i walnęła Grzesia w nos. Grześ zalał się krwią.

– W porzo. – uśmiechnął się.

– Niepotrzebnie dodajesz sobie bólu. – powiedział kierowca.

– Jesteś złym obserwatorem. – uśmiechnął się Grzesiu. – Rozejrzyj się. Bezdomnego już nie ma. Pies zabity, ja pokrwawiony. Wszystko zmówiło się przeciwko tobie.

– Wasza historia mnie nie interesuje. – powiedział kierowca.

Ale z oddali już dochodził głos syreny.

 

 

 

 

Bezdomny zerknął w górę, to nie był słup, to był krzyż. Krew zalewała mu oczy. Oparł się o drzewo krzyża.

 

– Boże? Dlaczego mnie tak doświadczasz? – objął drzewo krzyża, bał się, że się przewróci, albo tak bardzo chciał pokazać Bogu, jak bliskie jest mu jego drzewo. – Co takiego zrobiłem, że tak mnie karzesz?? Skoro biją mnie, dlaczego nie zabiją mnie? Dlaczego mam tak cierpieć?

 

 

 

 

– Panie władzo... – Grzesiu przekonywał policjanta. – ...co on opowiada za herezje?? Czy pan widzi tu gdzieś jakiegoś bezdomnego? – Grzesiu, dla większego efektu, niby niechcący rozmazywał krew. – Jeżdżą jak wariaci. Wpadł na psa. Stanąłem w jego obronie, to widzi pan?... tacy ludzie nie powinni mieć prawa jazdy. – do swoich słów dodawał gesty.

 

Ale władza na razie słuchał.

– Co z bezdomnym? – zapytał „władza” wszystkich.

– Jak rozmawiałem z tym panem, czmychnął. Ja nie zauważyłem. Ten pan zabierał całą moją uwagę. – wyjaśniał kierowca. – Bałem się, że zaatakuje mnie. Zna sztuki walki i w pewnej chwili zrozumiałem, że muszę na niego uważać. – pan władza obserwował swych rozmówców. – A jeszcze jak ta dama rozkrwawiła mu nos... to już musiałem na nich uważać. Ale musimy znaleźć bezdomnego, wtedy wszystko pan zrozumie. On wszystko panu wyjaśni.

Pan władza zapakował Grzesia do swego auta. Dziewczynki podały swe dane do protokołu i auta ruszyły w pościg za bezdomnym.

 

 

 

 

Bezdomny ściskał mocno drzewo krzyża.

 

– Co tylko chcesz, to ze mną rób. – zadeklamował pieśń. – Boś Ty mój Pan, boś Ty mój Bóg. – upadł na kolana u stóp krzyża. – Ale kiedyś wytłumacz mi, po co to czynisz Boże mój.

Nawet nie usłyszał jak obok zatrzymał się samochód. Ktoś dotknął go. Drgnął.

– Zostaw mnie. – prosił. – Ja już dłużej nie wytrzymam. Jeszcze jeden cios i zabijesz mnie.

– Tu Policja. – usłyszał.

Bezdomny próbował wstać. Policjant pomógł mu.

– Nic nie widzę. Wycieram oczy, ale i tak nic nie widzę. – poinformował bezdomny.

– Chwileczkę. – usłyszał głos kierowcy. – W aucie mam chusteczki wilgotne. Chwila.

I po chwili ktoś ocierał jego twarz.

– Resztę niech pan wytrze sam. Mogę zrobić panu krzywdę. – i wetknął do ręki bezdomnego chusteczki.

Po chwili dojrzał ludzi przed sobą. Policjant tylko pokręcił głową.

– Panie... – policjant zerknął na dokument napastnika. – ...Grzegorzu, mamy już pańską ofiarę. – i zwrócił się do bezdomnego. – Poznaje pan tego pana?

Bezdomny spojrzał na napastnika.

– Zostawcie go, on nie wiedział, co czyni. – bezdomny, jak gdyby stanął w jego obronie.

– Zostanie przewieziony na Komisariat i tam przykładnie ukarany. – poinstruował policjant.

– Życie samo go ukarze. – dodał bezdomny.

I nagle przed napastnikiem pojawił się wilczur. Wyszczerzył kły, zawarczał i skoczył na napastnika. Chwycił go zębami za gardło i w swej wściekłości rzucił kilka razy łbem na boki.

Bezdomny osłupiał. Chwycił się dłońmi za usta.

Policjant wyszarpnął z kabury pistolet, szybko odbezpieczył, skoczył w bok, przyłożył pistolet do boku psa i oddał strzał, potem drugi. Pies zaskowyczał. Opadł wzdłuż ciała Grzegorza, ten szarpnął go i odrzucił z dala od siebie. Z ran okropnie ciekła krew. Grzegorz chwycił się za szyję. Rzuciło jego ciałem do przodu, zrobił krok, potem drugi i upadł na twarz.

– Ponaglij karetkę! – zawołał policjant do kolegi przy aucie.

Ale karetka dojeżdżała do skrzyżowania.

Kierowca samochodu podbiegł do leżącego i przekręcił na plecy. Ściągnął tishert i zatkał cieknącą krew. Karetka już dojechała, lekarze podbiegł do rannego.

– To ten bezdomny? – zapytał.

– Nie. – zaczął policjant. – A właśnie, gdzie bezdomny?? – rozejrzał się. – To jest ten, co napadł bezdomnego. A tu jest pies, który napadł napastnika.

– Miało być odwrotnie. – zauważył lekarz.

– Później to wyjaśnimy. – wyjaśnił policjant. – Mieliście zabrać bezdomnego, ale zabierajcie napastnika.

Lekarze szybko uporali się z zajściem. Grzegorz już był w karetce. Karetka już odjeżdżała.

– Panie władzo, mam wszystko na kamerze samochodowej. Dlatego stawałem tak, aby nagrywało się. Najpierw chciałem dla uziemienia napastnika, ale teraz przyda się panu.

– Dziękuję. Ale musimy znaleźć bezdomnego.

Bezdomny kierował się w kierunku miasta, ale w pewnej chwili pomyślał, że przecież w kierunku miasta będą go szukali. Przebiegł na drugą stronę drogi i ukrył się za skarpą rowu. Po chwili obok przejechał samochód policyjny a w ślad za nim cywilne auto. Po chwili wstał i poszedł w odwrotnym kierunku.

 

 

 

 

Wieczorem pojawiła się informacja.

 

„W godzinach przedwieczornych grupka młodzieży pobiła bezdomnego. Pies stając w obronie swego pana pogryzł napastnika. Pies został zastrzelony przez funkcjonariusza policji. Młody napastnik zmarł w karetce pogotowia w drodze do szpitala. Dla wyjaśnienia zajścia trwają poszukiwania bezdomnego.”

 

 

 

 

Szedł nad brzegiem strumyka. Szukał miejsca, w którym mógłby zejść i przemyć ręce i twarz. Wreszcie znalazł. Długo musiał szorować, zanim na dłoniach woda stała się czysta. Doszedł do wniosku, że musiał mieć pokancerowaną twarz.

 

Ze spuszczoną głową ruszył dalej. Szedł smutnie, powoli. Słońce już wstało. Rozmyślał wiele spraw. Zdawało mu się, że nie odszedł aż tak daleko od miejsca swego ostatniego noclegu, gdy znów przed sobą napotkał krzyż.

– Tysiące krzyży po drodze, a ja ten sam. No może nie, może bardziej poobijany. – uklęknął opodal krzyża. Usiadł na zbolałych nogach. Podniósł oczy na krzyż, ale słońce oślepiało go.

Zaczął przeglądać swoje życie.

– Boże, czym zawiniłem, że tak muszę cierpieć? Co złego uczyniłem? Dlaczego? – pochylił głowę. – Tęsknię za domem, za żoną, do wnuków, do dzieci... miałem wszystko. Teraz jestem bity... kaleczony... wyśmiewany. Jeśli wróciłbym?... – i zaczął rozmyślać. – Wróciłbym, ale nawet nie wiem, gdzie jestem. Szedłem bez celu, bez kierunku, tylko do przodu. Panie, nawet nie wiem, gdzie jestem. Jeśli zrobili źle, wybaczam im, a jeśli ja zrobiłem źle, czy wybaczą mi? – zakrył rękoma twarz.

Po chwili podniósł się. Objął drzewo krzyża rękoma.

– Boże, dodaj mi siły, abym mógł wrócić... do ukochanej żony... do ukochanej rodziny... – jeszcze raz spojrzał na zawieszonego Jezusa, przeżegnał się i skierował się wzdłuż drogi.

Długo szedł zanim doszedł do następnej miejscowości. Miejscowości, gdzie znalazł tablicę z informacjami. Strzałka wskazywała mu dobry kierunek. Do Warszawy miał sporo kilometrów.

Wreszcie na drogowskazach zaczęły pojawiać się znajome nazwy miejscowości.

– Panie Boże, jakże cieszę się, że jestem już blisko domu. – zaczął głośno dziękować.

Już widział ręce żony wyciągnięte ku niemu. Już widział radość dzieci z powrotu „marnotrawnego ojca”. Już widział tulące się do nóg dziadka... brudnego dziadka, wnuki.

Po policzku popłynęła mu łezka, czym prędzej otarł ją.

Ulice były krótkie, co chwilę droga skręcała, to w prawo, to w lewo. Zza jednego z zakrętów wyszło kilkoro młodych ludzi. Rozbawionych młodych ludzi.

– Boże... – jęknął bezdomny. – ...panie, miej mnie w opiece.

Bezdomny spuścił nieco głowę. Nie chciał patrzeć ludziom w twarz.

– A ty śmierdzielu! – zawołał chłopak. – Zszedłbyś z drogi! Łachudro!

– Przepraszam. – od razu bezdomny odskoczył na pobocze. – Przepraszam, ja tylko chcę przejść. – starał się być jak najbardziej uprzejmy.

– O ludzie! Jak on śmierdzi... – zawołał chłopak i odsunął się na bok.

– Beznadzieja. – dało się słyszeć głoś dziewczęcy.

Już minęli go. Bezdomny odsapnął, gdy od grupki odeszła jedna z dziewczyn.

– Zostaw go. – powiedział chłopak. – Bo smród cię zabije.

Ale dziewczyna zaszła bezdomnego od przodu. Ten wyciągnął rękę, ale zaraz cofnął ją. Stała przed nim... spodnie obcisłe i na nogach ogromne sapogi. Bezdomny spoglądał chwilę na strój, jak gdyby skądś znał już taki strój.

– Staśka! Zostaw go. To stary łachudra. – zawołał do dziewczyny chłopak.

Bezdomnego olśniło.

– St... – zdążył tylko powiedzieć, bo na jego twarz spadł silny sierpowy cios. Bezdomny padł na pobocze. Obrócił się na brzuch. Próbował się podnieść. – St... – znów wymamrotał, gdy na jego twarz spadł drugi cios, ale teraz z lewej ręki.

Bezdomny znów padł, ale tym razem na brzuch. Znów podniósł głowę, albo może raczej chciał podnieść, gdy w okolicy zabrzmiał ogromnie dzwon. Jego głos rozległ się z taką siłą, że po prostu ogłuszał. Świat zakołysał się od dzwonu. Bezdomny upadł na plecy, zawirowało mu niebo i upadł na twarz na trawę. I już nic więcej nie dochodziło do niego. Tylko ktoś wylał mu na głowę coś gorącego. Coś bardzo gorącego, ale to już nie obchodziło go.

– Staśka, zostaw tego dziada. – znów zawołał chłopak. – Ty jesteś gorsza niż morderca. – podszedł i zabrał ją od bezdomnego.

– Musiałam. – powiedziała z pewną satysfakcją. – Musiałam wyżyć się. – powiedziała lekko przez łzy. – Taki zasraniec jak ten, zostawił moją babcię. – wytarła łezkę pod okiem. – O kurcze!! – zawołała. – Popatrz! Rozkrwawił mnie. – patrzyła na palce lewej ręki. – To pieprzony dziad. Zabije go!

– Zostaw. – pochwycił ją. – Może ma Aids, albo jeszcze gorzej.

Odeszli. Przechodzili właśnie obok zabudowań. Na podwórku małżonkowie krzątali się przy sprzęcie. Na ich widok młodzież zaciągnęła kapturki na główki.

Małżonka gospodarza zauważyła ten dziwny gest.

– Nie odwracaj się tak od razu, ale ci młodzi coś przeskrobali. – powiedziała do męża.

– Dlaczego od razu... przeskrobali?? – roześmiał się mężczyzna.

Po chwili odwrócił się. Młodzież mijała już ich podwórko. Nic szczególnego nie zauważył.

– Nie widzę nic szczególnego. – oświadczył mężczyzna. – Kaptury na głowach?... jak to u młodych? Taka moda. – spojrzał na żonę. – O co ci chodzi? Dlaczego wszystkich o coś podejrzewasz? Czy chcesz powiedzieć mi, że to będzie chłopak i na dodatek policjant? – pogłaskał ją po brzuszku i za chwilę poklepał po zadku. – No przestań. – powrócił do swoich zajęć.

Małżonka podeszła do ogrodzenia i wyjrzała na drogę.

– Chodź tu na chwilę.

Mąż podszedł. Wzięła męża za rękę i skierowała się ku bramie.

– To mi się nie podoba. – powiedziała do męża. – Chodź ze mną.

Daleko przed zakrętem w trawie coś leżało.

– Mówiłam, że coś przeskrobali. Tak nie zachowuje się człowiek niewinny. – odwróciła się do męża.

– No dobrze. Już dobrze. Miałaś rację. – uspakajał ją mąż.

– Mówiłam, że coś przeskrobali, na mój widok wszyscy odwrócili się i pozakładali kaptury. Przecież ja i tak ich nie znam.

Już z daleka zobaczyli leżącego mężczyznę.

– Co ta młodzież dzisiaj wyprawia, to przechodzi ludzkie pojęcie. Pobili go, czy zabili? – dedukowała po drodze.

– Powiem ci, jak zobaczę. – odpowiedział jej mąż.

Podeszli do leżącego. Mąż dotknął palcami szyi.

– Żyje. – spojrzał na żonę. – Dzięki Bogu, że żyje.

Kobieta zaczęła przemawiać do rozumu leżącego, mężczyzna próbował pomóc mu we wstawaniu. Ale łatwo to nie szło. Wreszcie bezdomny sam próbował podnieść swe dupsko ku górze, ale co podniósł się, to zaraz padał.

– Czy on jest trzeźwy? – zapytała żona.

– Nie czuję alkoholu. – małżonek pochylił się nad leżącym.

– Zadzwoń po policję. – powiedziała żona. – Muszą go zabrać do szpitala.

Ale bezdomny podniósł się... co prawda przy pomocy mężczyzny, ale wstał. Zaledwie mężczyzna puścił go, a już zakołysał się i upadł na ziemię.

Kobieta zasłoniła sobie usta, aby nie krzyknąć.

Bezdomny znów podniósł się. Tym razem przy pomocy słupa. Zaledwie puścił się, zakołysał się, poleciał w bok i upał na ziemi.

– Janek, zadzwoń po karetkę. On sobie więcej krzywdy zrobi upadając, niż wyrządziła mu ta młodzież.

– Nie mam telefonu. – uspokoił ja mąż.

– Tylko nie kłam. – warknęła na niego. – Ty zawsze nosisz telefon. Srać chodzisz z telefonem.

Mężczyzna podniósł na nią wzrok.

– Uwierz mi. Tym razem nie wziąłem. – tłumaczył żonie.

– Janek, tu jest staw, on jeszcze utopi się.

Janek podniósł się.

– Idę po telefon.

– On chyba ma uszkodzony błędnik. Chyba, dlatego tak zatacza koła.

– Nie wiem, Danusia. Jest cały zakrwawiony. Cholery jasne zmasakrowali go. Musieli go kopać.

Bezdomny został na poboczu. Małżonkowie weszli do siebie na posesję. Zadzwonili na policję i po karetkę.

Minęło kilka minut i pod dom zajechała policja. Janek zaprowadził ich na miejsce zdarzenia.

– No, tak czułem. – stwierdził policjant.

Podszedł do auta i poprzez radio zameldował do komisariatu.

– Powiedz staremu, że bezdomny ulotnił się.

Janek stał zbyt daleko, aby słyszeć rozmowę policjantów.

– No po prostu, nie ma go... a skąd ja ci go wytrzasnę?.. No chyba, że UFO przeniosło go gdzieś?.. są ślady krwi... ale to wszystko jest w jednym miejscu... śladów po UFO nie ma... świadkowie twierdzą, że był pobity i pokrwawiony... państwo Jasińscy... świadkowie obawiają się, że może się utopić, obok jest ogromny staw... Umiastowska... po jednej stronie są pola, po drugiej ogromny staw... gdzieś musi być... po drodze nikogo nie mijaliśmy... później pojedziemy w drugą stronę... świadkowie uważają, że uszkodzili mu błędnik, więc daleko nie ucieknie... gdy podnosił się, zataczał koła... nigdy nie byłeś pijany?.. tak wygląda uszkodzenie błędnika... co takiego?.. no przestań... a ty też czekałbyś, aż by cię gliny zwinęły?.. po młodzieży, jak po psiej duszy... spiszemy tylko protokół i pojedziemy w tamtym kierunku... na razie.

Policjant wskazał kierowcy kierunek do zabudowań.

– Panie Jasiński... – zwrócił się do Janka. – Napiszemy kilka słów, podpisze nam pan?

Janek skinął głową.

– Powiedział pan, tak czułem... o co chodziło? – zapytał z ciekawości Janek.

– Same utrapienia z tymi bezdomnymi.

Policjant rozejrzał się dookoła.

– Kilka dni temu, pies bezdomnego zagryzł na śmierć napastnika. Bezdomny ulotnił się, tak jak ten dzisiaj. – poinformował. – Mówili o tym w telewizji. – dodał policjant.

– Właśnie. – Janek sięgnął w swoją pamięć. – Coś mi świta.

– Najśmieszniejsze jest to, że pies miał obrożę z adresem pana. Właściciel stwierdził, że psa wygonił kilka tygodni wcześniej. Wygonił, czy pies mu uciekł. Bezdomnego nie znaleźli. Policjant zastrzelił psa. Rodzina chłopaka zażądała odszkodowania.

– Zaraz, ale tam były jakieś nagrania?? Czy dobrze pamiętam? – zauważył Janek.

– Tak. Właśnie te nagrania wszystko wyjaśniły.

Zatrzymali się u bram gospodarstwa.

– Gdyby państwo coś zauważyli, proszę o telefon. – poprosił policjant.

Janek tylko kiwnął głową.

Policjant wszedł do środka samochodu i zaczął pisać.

 

 

 

 

– Danusia? Dokąd idziesz? – zapytał Janek małżonkę.

 

– Zaraz wracam. – odpowiedziała.

Spoglądał za żoną.

– Ale chyba możesz powiedzieć, dokąd idziesz? Czy to tajemnica? – nalegał.

– Wciąż myślę, co powiedział tobie policjant... on nie mógł daleko uciec. – przypomniała mężowi.

– Danusia! To było trzy dni temu! – przekonywał ją Janek.

– W takim stanie jak on był, nie uszłabym nawet stu metrów. – upierała się kobieta.

– Danusia... trzy... dni... dociera do ciebie? – tłumaczył mąż. – On może jest już za Warszawą. To tylko parę kilometrów.

– Albo leży w naszym zbożu. – upierała się nadal. – A może już robale go żrą?

Janek machnął ręką na zawziętość żony.

Danusia poszła. Najpierw zajrzała na pole obok zdarzenia, ale nic nie wskazywało na zdeptane łany pola. Przeszła obok ogrodzenia firmy i poszła na drugie pole. Ledwie podniosłą wzrok na łan zboża, a już zauważyła pokaźną polankę.

– Jesteś. – w pierwszej chwili ucieszyła się. – Obyś tylko żył. – powiedziała cicho.

Podchodziła powoli. Nie wiedziała dlaczego, ale bała się. Krok za krokiem posuwała się powoli, choć tak naprawdę, to leżał bardzo blisko brzegu. Serce jej łomotało.

– Obyś tylko żył... – szybko przeżegnała się. – Obyś tylko żył.

Leżał na lewym boku. Być może kroki obudziły go, bo gdy podeszła drgnął. Danusia wystraszyła się. W przestrachu cofnęła się o krok.

– Nie strasz mnie! – zawołała.

Bezdomny znów legł na ziemi. Po chwili znów poruszył się. Danusia znów drgnęła i cofnęła się o krok. Bezdomny oparł się na rękach, tylko głowa zwisała mu okropnie w dół. Danusia spojrzała na niego, całą głowa oblepiona była ziemią. W chwili odwagi podeszła ku bezdomnemu. Przykucnęła przed nim.

– Jak to dobrze, że żyjesz. – ucieszyła się.

Próbował spojrzeć na nią, ale nie miał chyba siły, bo głowa opadała mu w dół.

– Kim jesteś? – zapytał bardzo wolno.

– Mieszkam tu obok. A ty? – przełknęła ślinę w suchym gardle.

– Jesteś żywa?? – zapytał.

– Ja? Tak. – zdziwiła się. – Ale z tobą krucho.

– Myślałem, że jesteś duchem. To ja też żyję... – podniósł głowę. Cała twarz, to był jeden wielki zlepek krwi.

Danusia poderwała się, ale zaraz oprzytomniała. Ten człowiek nie mógł zrobić jej najmniejszej krzywdy. Opanowała się.

– Zaczekaj tu. Pójdę do domu. Zaraz przyjedzie pogotowie. Zabiorą cię do szpitala. – pouczała go. – Zaczekaj tu.

I poszła do swego domu. Łatwo jest powiedzieć, ale ciężej jest to wykonać. Mąż rozmawiał przez telefon. Załatwiał sprawy służbowe. Zanim skończył minęło trochę czasu.

– Muszę kupić sobie swój telefon. Dwudziesty pierwszy wiek, a ja żebym nie miała swojego telefonu?! – wydusiła to z siebie.

– Chwileczkę! – uspokoił ja mąż. – O co chodzi?

– Znalazłam go w naszym zbożu. – wydusiła wreszcie z siebie. – To masakra, co zobaczyłam. Trzeba zadzwonić po karetkę.

– Chwila. – uspokoił ją Janek. – Najpierw prowadź mnie. Zobaczymy, poczekamy i dopiero sprawa będzie załatwiona.

– Ile w tobie znieczulicy? – nie mogła uwierzyć.

– A jak znów zniknie? Czy ty wiesz, ile płaci się za bezpodstawne wezwanie karetki? Chodź. – wziął żonę pod rękę. – Ja policje też prowadziłem na pewniaka. Czy wiesz, jak ja się czułem, jak nie znaleźliśmy tego faceta?

I poszli. Danusia prowadziła do wydeptanego miejsca w zbożu... zdziwienie ogromne ogarnęło małżonków... bezdomnego nie było na miejscu.

– Nie?? Nie mogę uwierzyć? – Danusia rozglądała się po polu. – On nie mógł się poruszać? Wyglądał, jak gdyby nie mógł wstawać?? Nie... nie rozumiem.

– I widzisz? A już chciałaś wzywać karetkę. Już byśmy płacili za nieuzasadnione wezwanie karetki. – Janek spoglądał na zdziwioną żonę. – Na pewno wstał i gdzieś oddalił się? – rozejrzał się po ciemnej okolicy. – Pytanie tylko, gdzie? W którą stronę? Jak daleko odszedł? Robi się coraz ciemniej i guzik zobaczymy.

 

 

 

 

Słońce zaczęło przygrzewać coraz mocniej, bezdomny ocknął się. Uniósł głowę. Nie mógł zrozumieć, co tu robi? Usiadł i zaczął rozglądać się... co zobaczył zastanowiło go... wyciągnął rękę i uszczypał się. Bolało. Jeszcze raz rozejrzał się dokładniej... wokoło było mnóstwo nagrobków... zakrył oczy.

 

– Cmentarz?? – zastanowił się. – Jak tu dostałem się? Przecież żyję.

Zebrał siły i wstał. Gęste zarośla oddzielały alejkę od drogi.

– Jeśli ktoś tu wejdzie, na pewno przestraszy się mnie. – pomyślał.

Skierował się do wyjścia. Poczuł pragnienie.

– Na każdym cmentarzu jest woda. – pomyślał chwilę.

Pragnienie było silniejsze od niego. Zaczął rozglądać się za kranem, pompą, albo studnią. I znalazł. Rozejrzał się jeszcze raz... było pusto. Podszedł, po drodze znalazł jakieś naczynie. Nalał wody... najpierw pił... potem w odbiciu wody dostrzegł swoją twarz... piasek sypał się do naczynia... pomacał swą twarz... ziemia sypała się z niej... zamoczył dłonie i obmył twarz. Teraz dopiero zobaczył, jak bardzo brudny był. Całe ręce były ufajdane we krwi.

Obmył kilkakrotnie twarz w wodzie. Ale im dłużej ją mył, tym bardziej brudna woda zostawała w naczyniu. Wreszcie wsadził głowę pod kran.

– Co pan robi?? – usłyszał nad sobą.

Przestał na chwilę i odsunął się od kranu. Przed nim stała staruszka.

– Przepraszam. – powiedział bardzo cicho. – Chcę tylko umyć twarz.

– To widzę. – odpowiedziała staruszka.

– Zostałem pobity... a chciałbym iść dalej. – wyjaśnił jej.

– To też widzę. Ale przeziębisz się. To bardzo zimna woda. – sięgnęła do torebki.

– Nie. Ja już odchodzę. – wystraszył się.

– Zaczekaj. – zatrzymała go. – Dam ci coś na przeziębienie. Połknij to. – podała mu proszek.

Połknął i jeszcze raz napił się wody. Staruszka sięgnęła do kieszeni.

– Trzymaj, kup sobie jedzenie. – podała mu banknot.

– Nie dziękuję. – zacisnął w jej dłoni pieniążek. – Tam, gdzie idę, nie ma sklepów.

– To gdzie ty idziesz? – zdziwiła się.

Bezdomny uśmiechnął się.

– Zawsze przed siebie, skręcam tylko w prawo. – wyjaśnił pani.

– Przychodzę tu każdego dnia, prawie każdego dnia. Tu jest mój ojciec, stryj, dziadek... no może prawie każdego dnia.

– Trafiam tylko raz w to samo miejsce. – odpowiedział z uśmiechem.

– Gdybyś przyszedł jutro, przyniosłabym coś do zjedzenie.

Bezdomny podniósł na kobietę wzrok.

– Dziękuję bardzo. Jest pani dobrą kobietą i niech Bóg ci błogosławi, ale ja nie wracam w żadne miejsce po raz drugi. Tutaj pobito mnie, a więc będę uciekał stąd, jak najdalej.

Kobieta znów sięgnęła do torebki.

– Wzięłam dla siebie, ale weź, posil się.

Bezdomny popatrzył na jej rękę z podarunkiem.

– Dziękuję. Nie jadam... ja jem tylko sam chleb. – wyjaśnił.

– Ach, wy mężczyźni. Jesteście jak małe dzieci. – kobieta sięgnęła jeszcze raz. – Wzięłam to dla ptaków, ale skoro chcesz sam chleb. – i podała go bezdomnemu.

Mężczyzna prawie wyrwał go jej z rąk.

– Przepraszam... i dziękuję. Lepiej już pójdę. – odwrócił się i odszedł.

Po chwili minął bramę cmentarną i tak jak mówił, skręcił w prawo. Jego słuch zaczął płatać mu figle, coś warczało nieopodal, ale nie odwracał się i nie szukał, co i gdzie? Chciał jak najszybciej odejść z tego podłego miejsca.

Po drodze zauważył, że co chwila potyka się i droga ucieka mu w bok.

Doszedł do końca ulicy. Podniósł wzrok, mógł iść w lewo i w prawo. Wybrał prawo. Droga nie miała pobocza. Po chwili przeszedł na drugą stronę, aby iść lewym pasem, lewą stroną drogi. Po jakimś czasie doszedł, że droga staje się zbyt niebezpieczna, co chwila potykał się o kępy traw. Postanowił odpocząć. Znalazł pojedyncze drzewo po swojej stronie. Usiadł. Wyciągnął zawinięty chleb i zjadł.

Odpoczął chwilę... bynajmniej tak zdawało się jemu... i poszedł dalej. Po kilku kilometrach poczuł pragnienie po tym suchym chlebie. Po drugiej stronie zobaczył niewielki zakład... skręcił w jego stronę. Już wchodził na teren, gdy ktoś szedł do samochodu zaparkowanego na poboczu, przed zakładem.

– A ty dokąd?! – usłyszał.

Podniósł szybko głowę.

– Chciałbym się tylko napić. – od razu odpowiedział. – Zaschło mi w gardle.

– Spieprzaj stąd! Myślisz, że tu ludzie nie mają co robić tylko lumpami zajmować się. – warknął na niego.

Bezdomny bez słowa odwrócił się.

– Przepraszam. – powiedział jeszcze na odchodne.

Z zakładu mężczyzna wyjrzał na zewnątrz.

– Z kim tak rozmawiasz? – zapytał mężczyzna.

– Jakiś lump tu kręci się! Przegoniłem go. – zawołał ten przy samochodzie.

– Nie rób tak, może to klient? – ostrzegł go.

Bezdomny znów szedł kilkaset metrów. Zobaczył kilka domów. Przed jednym z domów zobaczył przy ulicy śmietnik. Przystanął. Długo spoglądał na niego i walczył sam ze sobą.

...w takim śmietniku może być wszystko? – pomyślał, ale jednak duma wzięła górę.

Odwrócił się i szedł dalej. Już prawie mijał skrzyżowanie, gdy spojrzał na druga stronę drogi. Po tamtej stronie stała piękna kapliczka. Stał chwilę i wreszcie ruszył ku niej. Ukląkł przed opasaniem jej, pochylił posturę ciała i plecy jego zatrzęsły się. Trwał tak chwilę, potem wzrokiem przeleciał po terenie przy kaplicznym w poszukiwaniu wody, ale nie znalazł jej.

Doszedł do dużego skrzyżowania, na znaku przeczytał, „0.5 Ożarów Maz.”. Spuścił głowę.

Za dwie godziny może być przy swojej ukochanej żonie. Za dwie godziny może być przy swojej ukochanej córci. Za dwie godziny może być przy swoich ukochanych wnukach.

Jeszcze raz spojrzał na znak. Poczuł ból w lewym uchu. Z oczu popłynęły mu łzy.

Do kogo ma wrócić? Do wnuczki, która pozbawiła go słuchu? Do córki, która odebrała mu żonę? Do żony, która odeszła od niego?

Rękoma zasłonił twarz. Popatrzył na znak i ciężko poszedł dalej do przodu.

Wyszedł na ulice i znów kontynuował swą wędrówkę. Po przeciwnej stronie znów zobaczył kilka zabudowań, a przy jednym z nich starszą panią. Skręcił na druga stronę. Poprosił o wodę i o dziwo, starsza pani przyniosła mu wody.

Pokrzepiony, ruszył do przodu. Z pochylona głową rozmyślał. Nawet nie zauważył, że droga bez pobocza zmieniła się na piękny trakt. Przeszedł na piękny chodnik... za skrzyżowaniem zobaczył kapliczkę. Podszedł do niej. Pogrążył się w modlitwie i medytacjach. Za jego plecami przejechał autobus czerwony. Zdziwił się. Przecież to nie jest Warszawa? Spojrzał na tył autobusu... 743.

Podniósł się i podszedł do przystanku.

– Dokąd pojechał ten autobus? – zapytał idącego pana.

– Do Warszawy. Na Wolę. – odpowiedział mu przechodzień.

– A tak konkretnie? – zapytał jeszcze raz.

– Konkretnie to chyba pętlę ma „Cmentarz Wolski”. Kiedyś był tu rozkład jazdy, ale chuligani pozrywali. – powiedział i poszedł w swoją stronę.

– Dziękuję. – bezdomny popatrzył za autobusem. Potem zawrócił i podszedł znów do kapliczki. – Prosiłem o znak i dałeś mi go. – spojrzał za znikającym w oddali autobusem. – Prowadzisz mnie w dobrym kierunku.

Uczynił znak krzyża na ciele i skierował się w kierunku, gdzie pojechał autobus. Spojrzał kilka razy na swe buty, na rękawy swego stroju, na nogawice.

– Nie jest to najpiękniejsze, ale nie szata zdobi człowieka. – powiedział sam do siebie.

Szedł prawą strona drogi, bo tylko tu był piękny chodnik. W pewnej chwili coś zatrzymało go. Po lewej stronie stała piękna willa, a na jej posesji mężczyzna kosił trawę. Bez wahania skręcił w tą stronę. Brama o dziwo była na oścież otwarta, a jak pisał wieszcz... brama na oścież otwarta, przechodniom ogłasza, że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza...

Mężczyzna zapełnił kosz trawą i jechał wypróżnić go. Bezdomny podszedł do mężczyzny.

– Dzień dobry panu. Przepraszam bardzo, czy mógłbym mieć do pana prośbę. – bezdomny stał z opuszczoną głową.

– Dzień dobry. – mężczyzna popatrzył na łachmaniarza. – A cóż to za prośba? – dodał.

– Jestem bezdomny... Czy mógłby mi pan sprezentować jakieś swoje stare ubranie. Byłbym bardzo wdzięczny.

– A dlaczego stare? – mężczyzna podszedł do rozmówcy.

– O nowe nie śmiem prosić, a nowe nie pasuje do mnie. Jestem brudasem.

– Masz stare. – mężczyzna wskazał na jego łachy. – Po co ci drugie?

– To już jest bardzo zniszczone.

– Więc po co ci drugie stare?

– Jakiś czas temu umówiłem się na spotkanie. – wyjaśnił bezdomny. – W tym ubraniu wstyd iść.

– Prosisz o ubranie, a nie patrzysz w oczy? Jesteś niewidomy? – zdziwił się.

– Nie. Wzrok mam dobry.

– Dlaczego nie patrzysz ludziom w oczy?

– Kiedyś miałem wszystko, pracę, dom, kochającą rodzinę. – z jego oczu popłynęły łzy. – A dziś wstyd mi, że muszę żebrać.

– Czy spotkanie to warte jest takiego poświęcenia?

– Myślę, że tak. Na pewno tak.

– Skoro tak, to chciałbym wiedzieć, z kim to spotkanie, muszę wiedzieć, jak cię ubrać. Ale proszę popatrz mi w oczy. – i palcem zaczął podnosić jego brodę ku górze.

Bezdomny nie stawiał oporu.

– Więc, z kim to spotkanie? Kobieta?

– Z Nim. – bezdomny wskazał na pierś mężczyzny.

– Słucham? Ze mną? – zdziwił się.

– Z Nim. Masz Go na szyi. – bezdomny zawiesił oczy na Nim.

Mężczyzna dotknął wskazanego miejsca.

– Rozumiem. Już rozumiem, chcesz pójść do kościoła?

Bezdomny pokiwał głową.

– No dobrze. Coś znajdziemy, godnego takiej chwili. Rozumiem, że nie oczekujesz na coś nowego, nowego ci nie dam. – mężczyzna ruszył w kierunku domu.

– Rozumiem to. – powiedział za odchodzącym mężczyzną.

– Na co czekasz? – mężczyzna odwrócił się. – Zapraszam cię w swoje progi.

– Nie. Nie, proszę pana. Ja rozumiem, że śmierdzę. Pański dom jest taki śliczny. Ja zaczekam tu. Ja nie śmiem tam wchodzić.

Mężczyzna zawrócił.

– Jak pan sobie wyobraża... chce pan założyć czyste ubranie na śmierdzące ciało?

– Po drodze spotykam mnóstwo stawów, rzek, rzeczek. Wykąpie się i dopiero założę ubranie. Obiecuję.

Mężczyzna przyglądał się bezdomnemu.

– Zapraszam cię do domu. Nic się nie stanie mojej wannie, jak wejdziesz i wykąpiesz swe śmierdzące ciało w niej. Wanna nie przyjmuje smrodu. – wskazał kierunek i drugą ręką wziął bezdomnego za rękę.

Bezdomny już nie miał odwrotu. Musiał skorzystać z gościnności nieznajomego.

– Zanim wykąpiesz się, ja znajdę ubranie godne spotkania. Tyle tego wala się w szafie, że chętnie coś wyskrobię.

Niezręcznie było i jednemu, i drugiemu. Ale po kwadransie drzwi od łazienki rozwarły się i wyszedł z nich owinięty w ręcznik zupełnie nie ten sam bezdomny.

Gospodarz podawał mu ubranie, a ten bez wstydu i krępacji ubierał je.

– Czy mógłby mi pan ofiarować jakąś bluzę z kapturem. Noce czasami są chłodne. – poprosił bezdomny.

– Oczywiście. Trochę tego nazbierałem przez lata i tak zawsze szkoda było wyrzucić. – ucieszył się.

I wyciągnął polarową bluzę idealną dla bezdomnego.

– Stare oczywiście idzie na spalenie?? – zapytał gospodarz.

– Nie! – zawołał wystraszony bezdomny. – Jeszcze nie teraz.

– O co chodzi? – zdziwił się gospodarz.

Bezdomny wsadził rękę w środkową kieszeń i wyciągnął zawartość. Gospodarz zdumiał się.

– A już myślałem, że jesteś lub będziesz anonimowym bezdomnym. Czy mogę? – wyciągnął rękę po dowód.

Bezdomny spojrzał na dowód.

– Wolałbym być anonimowy. – nie śmiał podać dowodu.

– Skoro go masz, wolałbym poznać, kim jesteś?

Bezdomny podał mu swój dowód. Gospodarz spojrzał na dowód.

– Nie wierzę własnym oczom?? Waldemar Malarczyk??

Waldek spuścił wzrok.

– Ten Malarczyk?? Od „Ogrodów wdzięczności”? – gospodarz był zdziwiony.

– Wolałem być anonimowy. – dodał z prawdziwym wstydem.

– A to drugie? – gospodarz wyciągnął znów dłoń.

Waldek już nie upierał się.

– To na wypadek, gdyby coś mi się stało. Nazwisko mojego najukochańszego kumpla. – znów spuścił głowę. – Byłego kumpla.

– Doktor, neurochirurg, Henryk Szklarski. – gospodarz przeczytał wizytówkę. – Proszę. – oddał Waldkowi jego własność. – Niech pan schowa swoje skarby.

– Dziękuję. Czy mogę to zapakować w coś. – Waldek wskazał na swoje stare ciuchy.

– W reklamówkę i do ognia. – powiedział gospodarz. – Chciałbym pana czymś poczęstować. Czy mogę?

– Można. Kromkę chleba i szklankę wody.

Gospodarz roześmiał się.

– Myślałem o czymś...

– Od kiedy opuściłem dom, nie stać mnie na nic... chleb i woda.

Wyszli przed dom. Gospodarz wrzucił reklamówkę z zawartością do kontenera z trawą.

– Proszę zaczekać. Zaraz coś przyniosę.

I przyniósł tak jak chciał gość. Sobie przyniósł piwo.

– Powiedział pan o lekarzu... ukochany kumpel, ale były? Dlaczego? Stało się coś?

Waldek znów spuścił głowę.

– Nasze drogi rozeszły się w złym czasie. Nie widzę szans, abyśmy jeszcze spotkali się.

– Rozumiem. A kiedy i gdzie ma pan spotkanie z Nim. – i gospodarz wskazał na swój krzyżyk na szyi.

– Nie wiem, który dzisiaj jest?

– Pierwszy czerwca.

– Jutro.

– A gdzie? – gospodarz wyjął kilka banknotów. – Masz tu na drogę.

– Nie. – zaprzeczył Waldek. – Nie mogę przyjąć. Jeśli już to tylko na bilet.

– Ile?

– Nie wiem.

– Jak to?

– Ja nie wiem, gdzie ja jestem.

– Idziesz drogą i nie czytasz nazw miejscowości?

– Nie podnoszę głowy. Jestem co chwila bity, kopany, opluwany i wyśmiewany. Boję się i wstydzę patrzeć do góry. Idę w milczeniu i cały czas do przodu.

– Ta miejscowość, to Nowa Wieś.

– Jest tysiące Nowych Wsi.

– Ale Wieruchów jeden.

– Nie wiem, gdzie to jest? Ale widziałem znak do Ożarowa, chyba niedaleko?

– Tak. Od nas jest blisko wszędzie.

Na drodze samochód zaczął hamować. Spojrzeli w tym kierunku.

– Moja żona. – oświadczył gospodarz.

– Przepraszam, na mnie już czas. – Waldek wstał. – Dziękuję za wszystko. – podał rękę na pożegnanie. – Niech ci Bóg wynagrodzi po stokroć.

Gdy mijał gospodynie, powiedział cicho.

– Dzień dobry pani.

Gospodyni przyglądała się chwile nieznajomemu.

– Mariusz? – zdziwiła się. – Czy mnie oczy mylą, czy on miał twoje ciuchy? – wytrzeszczyła oczy. – Ja wiem, że ubrania szyte są hurtem i wszystkie są takie same, ale daję głowę, że to twoje ciuchy.

Mariusz uśmiechnął się na powitanie, objął zdziwioną żonę.

– Tak. Oczy cię nie mylą. Bezdomny. Chciał ciuchy... stare, zaznaczył. Zawsze chciałaś, abym wreszcie wyrzucił je.

– Proszę cię, tylko nie mów, że on był w naszym domu??

– Proszę cię... no skąd. Nie wpuściłbym go. Dałem mu ciuchy i tu przebierał się. – uspokoił ją.

– No bo wiem, że ciebie na wszystko stać.

Mariusz po chwili wszedł do mieszkania. Odpalił „lapka”.

– Czego szukasz? – zdziwiła się żona. – Rozpocząłeś koszenie.

– Chwileczkę kochanie. – i zatopił się w stronach „Facebooka”.

Długo szukał zanim znalazł to, czego szukał. Sięgnął po telefon. Wklepał numer. Zamknął „lapka”. Wyszedł na zewnątrz, długo czekał zanim po drugiej stronie odezwał się głos.

– Dzień dobry... moje nazwisko pani na pewno nic nie powie, ale to pani dawała ogłoszenie na „fejsie”, że zaginął pani ojciec?... pani ojciec żyje... oczywiście jeśli to był on... był dzisiaj u mnie pewien bezdomny... zupełnie przypadkiem wylegitymowałem go... naprawdę proszę mi wierzyć, że zupełnie przypadkiem... prosił o nowe ciuchy, to znaczy stare, ale dla niego nowe... z tego, co zrozumiałem, umówił się na spotkanie w kościele... ale już nie wypytywałem gdzie... w każdym bądź razie wsiadł do autobusu jadącego na Wolę... czy to coś pani mówi? Ja mieszkam w Wieruchowie. – i nasłuchiwał przez chwilę. – Czy moje informacje stały się pani pomocne? Może powiem tak, na pewno był to Waldemar Malarczyk. Oprócz swego dowodu miał jeszcze karteczkę z nazwiskiem doktora, ale nazwisko wypadło mi z głowy... coś ze szkłem? Ten lekarz, to jego przyjaciel... tak bynajmniej mi przekazał... O, nie szkodzi... nie ma za co... do widzenia.

 

 

 

 

Kierowca zamknął drzwi i już ruszał, gdy rozległ się huk. Zahamował i spojrzał do tyłu. Pasażer leżał na podłodze. Dał na luz i podszedł do pasażera.

 

– Czy nic panu nie jest? Co się stało? – pomógł podnieść się mężczyźnie.

– Chciałem tylko kupić bilet... przepraszam, nie zdążyłem, a pan ruszył.

Kierowcę zdziwił ciężar pasażera.

– Kiedy pan jadł ostatnio?

– Dzisiaj. Tu u tego pana, zaraz pan go minie, pod 138.

Kierowca wykupił mężczyźnie bilet i skasował.

– Niech pan usiądzie i trzyma się, bo na zakręcie wywieje pana z wozu. – wręczył mu pieniądze i bilet.

– Ha, ha, ha... – pasażer papugował kierującego, ale na wszelki wypadek chwycił za poręcz.

 

 

 

 

Ksiądz zapalił w Zakrystii światło. Wziął „Śpiewnik” i „Biblię” i szukał odpowiednich miejsc do adoracji, gdy na kościele rozległ się śpiew. Od razu poznał głos brata Waldemara.

 

– Szukałem miłości wśród ludzi... – niosło się po kościele.

Ksiądz sięgnął do kieszeni sutanny, wyjął telefon i wyszedł na dwór. Wyszukał numeru.

– Dobry wieczór siostro. – powiedział ściszonym głosem. – Prosiła siostra, że gdy... – ale tamta strona jej przerwał. – Tak, siostro. Jest. Właśnie śpiewa. Pośpiesz się.

Wszedł do Zakrystii. Wsłuchiwał się w śpiew Waldka. Międzyczasie ubierał swój strój. Gdy Waldek skończył śpiewać, ksiądz spojrzał na zegarek. Jeszcze był czas. Położył rękę na kontakcie, gdy Waldek zaczął...

– W moim sercu wyrósł krzyż, który życie daje mi... – niosło się po kościele.

– Chyba tego jeszcze nie słyszałem? – powiedział cicho do diakona.

– Śpiewał już. Nie pamiętam tylko kiedy? – też cicho powiedział diakon. – Już dawno go nie było, ale już słyszałem.

Ksiądz położył palec na ustach.

 

 

 

 

Była pierwsza, gdy skończyli adorację. W kościele gromadzili się wierni na swoje wyznaczone godziny. Ci co byli, jeszcze nie opuszczali świętego miejsca.

 

Ksiądz wyszedł przed kościół. Z daleka zobaczył znaną sobie postać siostry Hanki.

– Siostro, ja przepraszam. – wyciągnął z daleka rękę na powitanie.

– Ja rozumiem. – odpowiedziała Hanka.

– Był... ale słyszałem go zaledwie kwadrans, może nieco dłużej.

– Ja rozumiem... – Hanka zaczęła płakać. – Cieszę się, że chociaż żyje.

– Przepraszam, ale musze zapytać... co z siostrą Zosią? – ścisnął jej dłoń w swych dłoniach.

– Oj... Kapłanie... schnie w oczach. Starzy ludzie, a taką głupotę zrobili, że aż wstyd.

– Oj tam wstyd... – objął niewiastę w swe księżowskie ramiona.

– Ojcu przyznali wcześniejszą emeryturę. Matce dali podwyżkę dla zwiększenia przyszłej emerytury. Czego im więcej było potrzeba? Czego? – płakała.

– Coś musiało się stać? – stwierdził ksiądz. – Ale pokazał się raz. Miejmy nadzieję, że pokaże się jeszcze raz. Ja też tęsknie za jego śpiewem. – uściskał dłoń Hanki i ta odeszła.

 

 

 

 

Doktor Szklarski zapukał do gabinetu i po chwili wszedł, podpierając się laską. Za biurkiem siedział profesor.

 

– Dzień dobry, panie profesorze. – powitał go.

Profesor najpierw spojrzał na przybysza, potem uśmiech rozświetlił jego twarz.

– Kogo to ja widzę? – uśmiechnął się. Podniósł się i podszedł do lekarza. – Witam serdecznie. – rozłożył ramiona.

– Witam. – lekarz wyciągnął ku niemu dłoń.

Profesor uściskał podaną dłoń.

– Nie wierzyłem w cuda, bo wierzę w siłę medycyny, ale pan jest dowodem na to, że cuda zdarzają się? – trzymał dłoń lekarza i nie mógł sam uwierzyć, że jest to możliwe, to co widzi?

Doktor Szklarski rozpromieniony spoglądał na przełożonego.

– No jestem niezmiernie ucieszony z widoku pana i niezmiernie zadowolony, że pana widzę. Sam nie wiem, co mówić? – rozłożył ręce. – Niech pan siada.

Doktor Szklarski powoli siadł.

– Rozumiem, że skoro pana wiedzę, to w wiadomej sprawie?

Doktor kiwnął kilka razy głową.

– Tak, chyba pan domyśla się. Przyszedłem zapytać, czy mogę wrócić do pracy? – na twarzy doktora kwitł uśmiech.

Profesor też usiadł. Chwilę zastanawiał się nad dalszymi słowami.

– Przyznaję, że trochę mi pana brakowało. – popatrzył po za biurko. – A ten kijaszek? To jeszcze potrzebny panu? Czy to tylko tak dla towarzystwa? – roześmiał się.

– Dzięki Bogu, pozostał tylko kijaszek, bo jeszcze kilka miesięcy temu były kule. – wyjaśnił lekarz.

Profesor spuścił wzrok, pokiwał głową.

– Nie będę ukrywał, że jest mi pan potrzebny, jak cholera. – podniósł wzrok. – Ale zdaje pan sobie sprawę, że z tym kijaszkiem przy stole pan nie postoi?

– Jeszcze tydzień, dwa, miesiąc i powinno wszystko wrócić do normy.

– Dobrze, a nawet bardzo dobrze. Wyślemy pana do specjalistów. Ja wierzę w pana paluszki i wiem, że lepszych nie ma w okolicy, ale przy stole stać pan musi sam. Bez kijaszków.

Doktor skłonił kilka razy głową.

– Postaram się.

Profesor sięgnął po telefon. Wykręcił numer.

– Bardzo proszę przyjdź do mnie. – odłożył aparat do kieszeni. – Przepraszam... – powiedział zagadkowo. – Doktor Podgórski... – uniósł dłonie. – Spokojnie, spokojnie, nie zajął pańskiego miejsca, ale przez ten czas... chłopak zrobił postępy.

Doktor odwrócił głowę.

– Ja rozumiem. Złajaj go. Zmieszaj z ziemią, ale ja potrzebuję was obu. Zmieszaj go z błotem, wdepcz go pod posadzkę, ale ja musze mieć was obu przy stole. Są chwile, będą takie sprawy, że będziecie musieli stać ramię w ramię. Czy rozumiesz?

Do gabinetu zapukał i po chwili wszedł doktor Podgórski.

– Dzień dobry, panowie. – powiedział na przywitanie. – Ach, z panem się widziałem. – przypomniał.

Profesor czekał w milczeniu.

– Wzywał mnie pan, profesorze? – chciał przypomnieć lekarz.

– Kultura nakazuje przywitać się. – uśmiechnął się profesor.

– Przepraszam, witałem się z panem z samego rana. – przypomniał.

– Jest nas tutaj trzech. – zauważył profesor.

– Doktor Szklarski na pewno nie poda mi ręki. Jest na mnie obrażony, przepraszam... był. – biegał wzrokiem od jednego do drugiego i wreszcie wyciągnął ku doktorowi dłoń. – Witam, doktorze Szklarski.

Doktor Szklarski po chwili wahania podał mu dłoń.

– Witam. – uścisnął dłoń kolegi.

– Panowie, żebyśmy się zrozumieli... albo pracujecie razem, albo żaden z was. – podniósł się. – Zostawiam was samych. Macie dojść do porozumienia. Czy rozumiemy się? – otworzył drzwi. – Nie macie prawa opuścić tego pomieszczenia wcześniej, niż dogadacie się. Albo stoicie przy stole obydwaj, albo żaden? Decyzja należy do was. – i zamknął drzwi.

Przez długą chwilę lekarze milczeli. Badali się wzrokiem. Wreszcie Podgórski nie wytrzymał.

– Heniuś... tak bardzo bałem się, żeby nie zrobić ci krzywdy. Wiem, że nie zrozumiesz tego, ale za wszelką cenę nie chciałem ci zrobić krzywdy. Czuwałem, chciałem aby wyszło to jak najlepiej. To była chwila lęku. Jakiś gest strachu, o Boże, byleby tylko nie uszkodzić go.

– Jesteś partacz!

Profesor stał opodal drzwi i nasłuchiwał.

– Nie Heniuś.

– Neurochirurg nie ma prawa czuć lęku! Nie ma prawa czuć strachu! Neurochirurg kroi i wie, że jego pacjent musi być zdrowy, musi! Neurochirurg nie myśli o tym, czy pacjenta będzie boleć, czy nie?! Od tego są leki. Jeżeli ci drży ręka zostań internistą!

Z sekretariatu wyszła pielęgniarka z panią Eweliną. Spojrzały na stojącego profesora, ale położył palec na ustach. Poszły w swoje strony.

– Neurochirurg ma ciąć i być pewnym, że tnie dobrze! Jeśli pacjenta będzie bolało, kup mu walizkę leków. Pacjent ma być zdrowy!

– Heniuś... – chciał mu wejść w słowo.

– Unikaj mnie z daleka. Gdy będę szedł, idź w inną stronę. Nie chcę cię widzieć na swej drodze.

– Heniuś..

– Milcz! – zawołał zdenerwowany. – Najlepiej załatw sobie tak, abyś miał inne zmiany. – sięgnął po swą laskę. – Możemy iść do profesora.

Wyszli z gabinetu. Zobaczyli profesora w gabinecie u pielęgniarek. On też ich zauważył. Odwrócił ku nim głowę. Czekał na ich decyzję.

– Uzgodniliśmy, że doktor Podgórski ustawi sobie zmiany tak, aby nie wchodzić mi w drogę. – oświadczył doktor Szklarski.

Profesor zerknął na grafik na ścianie.

– Nie widzę tragedii, ani w tym, ani w następnym tygodniu. No cóż pożegnamy się z panami. Chyba jasno powiedziałem? – przyjął dość srogą minę.

– Doktor Szklarski żartował, jak zwykle. – radośnie powiedział doktor Podgórski. – Przestań żartować, profesor może nie poznać się na twoich żartach. – skierował się do doktora Szklarskiego.

Profesor popatrzył na lekarzy.

– Do których specjalistów chce mnie pan skierować? – zapytał doktor Szklarski.

– Tak bardzo pana pili?

– Mam dosyć patrzenia się na cztery ściany. A już najbardziej jazdy na cmentarz. Ileż można rozpaczać? Chcę do ludzi. Samotność jest wredna.

Profesor skinął głową.

– Pan pozwoli ze mną.

 

 

 

 

  Bezdomny skręcił w otwarta bramę. Przy garażu krzątał się mężczyzna.

 

– Przepraszam bardzo, czy mógłbym mieć do pana małą prośbę.

– Nie mam czasu, ale słucham. – niedbale odpowiedział mężczyzna.

– Jestem bezdomny. Zaczyna się zimno i śnieg. Czy mógłby mi pan ofiarować jakieś swoje stare, niepotrzebne ubranie?? Bardzo proszę.

Mężczyzna popatrzył na bezdomnego.

– Rozumiem, zimowe?

– Bardzo mile widziane. – dodał bezdomny.

– Mam dla ciebie inną propozycję. Dam ci ciepłe ubranie, ale będziesz u mnie odgarniał śnieg z posesji. – i wskazał na teren.

– Dobrze. I tak nie mam nic do roboty.

– A wtedy pozwolę ci schronić się w tym pomieszczeniu. – i wskazał śmietnik, co prawda pięknie obmurowany, ale jednak śmietnik.

– Dobrze, cieszę się.

– No to do roboty. – pogonił go.

Bezdomny wziął się do dzieła. Gospodarz zajął się swoją robotą, bezdomny swoją. Po chwili siadł do samochodu.

– Wrócę wieczorem. Jeśli chcesz ubranie, musisz zaczekać.

– Dobrze zaczekam.

– Furtka będzie otwarta.

– Dobrze, proszę pana.

Roboty nie było na cały dzień. Bezdomny skończył odśnieżanie posesji i dla swego bezpieczeństwa opuścił teren. Śnieg na szczęście przestał padać, ale wziął mrozek.

Wieczorem wrócił gospodarz. Bezdomny kręcił się obok i zaszedł do gospodarza.

– I ty nazywasz to odśnieżaniem!? A obok domu, a z tyłu?!

Bezdomny spuścił głowę.

– Przepraszam, czy mógłbym schronić się w pańskim śmietniku? Idzie na mrozek?

I gospodarz wyszedł z nim.

– W garażu mam stary koc. Dam ci go. Na ubranie trzeba sobie zasłużyć. – był pełen wyższości.

– Przepraszam, jutro będzie lepiej.

– Mam taką nadzieję, skoro chcesz coś, coś od siebie trzeba dać.

Rzucił mu stary koc, bezdomny opuścił garaż. Zostawił koc na workach i postanowił poprawić się w robocie. Zrobił, co kazał gospodarz.

Potem usadowił się pomiędzy workami.

 

 

 

 

W nocy dość ostro wiało, gdyby nie zmęczenie i brak snu, chyba nie spał by wcale. Po krótkim śnie obudził go gwizd wiatru. Na dworze ostro dmuchało. Dla samego siebie wyszedł z pomieszczenia. Księżyc wskazywał bliskość rana. Aby zadowolić swego gospodarza musiał odśnieżyć.

 

W mieszkaniu zapalały się co chwila światła. Domownicy wstawali. Po jakimś czasie otworzył się garaż. Przed garażem stanął bezdomny.

– Dzień dobry panu. – powitał gospodarza. – Czy dzisiaj pan zadowolony jest ze mnie.

– Dzień dobry. – gospodarz był zmieszany. – Zupełnie zapomniałem o panu. Dam panu ubranie, jak wrócę z pracy. Poszukam coś.

– Nie ma sprawy. – bezdomnemu nigdzie się nie spieszyło.

– Ma być pięknie odśnieżone. – gospodarz był zdenerwowany.

I bezdomny czuwał nad śniegiem. Było południe, gdy z sąsiedniej posesji podszedł do niego mężczyzna.

– Dzień dobry. – powiedział już z bliska.

Bezdomny drgnął, bo nie widział nikogo.

– Przepraszam, wystraszyłem się. Dzień dobry.

– Widziałem pana wczoraj, widzę i dzisiaj. Jest pan z rodziny? – zaciekawiło go.

– Nie, jestem bezdomnym. Ten pan obiecał mi ciepłe ubranie, ale muszę odśnieżyć.

– Ten pan? – roześmiał się przybysz. – Ten pan własnej matce zabrałby ostatnią koszulę... ale skoro obiecał??

– Trzeba wierzyć ludziom. Trzeba ufać.

– A skąd się wziąłeś tutaj człowieku. – zdziwił się przybysz.

– To długa historia. A tu... w Warszawie na Woli wsiadłem w autobus, chciałem dojechać gdzieś... sam nie wiem gdzie? Na Zachodnim kanar wyrzucił mnie z autobusu. Poszedłem na dworzec, wsiadłem do pociągu. Jechałem jakiś czas i kolejna kontrola wysadziła mnie tu. Jak wychodziłem przeczytałem Iwiczna. Brzmi tak bieszczadzko. Tak naprawdę, nie wiem gdzie jestem?

Przybysz zaczął się śmiać.

– Jest pan w Iwicznej. – wprost zanosił się śmiechem. – Ale bez obaw, nie jest pan w Bieszczadach. Jest pan kilka kilometrów od Warszawy. W sumie, to jest pan w Warszawie. Gdzie pan mieszka?

– Opuściłem dom, ale nie chcę o tym rozmawiać. – bezdomnemu zrobiło się smutno.

– A tu, gdzie pan nocuje?

– W tym oto śmietniku. – wskazał pięknie wymurowane miejsce.

– Wie pan o tym, że to urąga godności człowieka?

Bezdomny chciał się oburzyć, podniósł wzrok na przybysza.

– Pańska wizyta zbyt przeciągnęła się. Proszę o zakończenie rozmowy.

– Jest pan inteligentnym facetem... dlaczego daje się pan wykorzystywać?

– Latem jest inaczej, teraz zimą, dobry i taki dach.

– Zaproponowałbym panu coś lepszego. Też za odśnieżanie. W garażu, w cieple. Decyzja zależy od pana.

– Ten pan obiecał mi po południu ciepłe ubranie. Nie mogę teraz zawieść go. Ale mogę odśnieżać i u pana. Zawsze to będzie cieplej i trochę ruchu.

Po skończonej pracy przeszedł bezdomny na posesje sąsiada. Ten od razu pokazał mu, jak wejść do garażu i gdzie może ułożyć się na noc do snu.

I przyjechał gospodarz z pracy. Trwało to sporo chwil, zanim przypomniał sobie o obietnicy. Znalazł coś, co jeszcze nadawało się do chodzenie. Podarował to bezdomnemu.

Jak na złość śnieg sypał dość ostro. Bezdomny sumiennie wywiązywał się ze swych zajęć. Gdy kolejny raz odśnieżał u sąsiada, zagadał do gospodarza.

– Czy miałby pan jakieś stare dobre buty? – nie podnosił oczu. – Te są przemoczone i nie nadają się na taki śnieg i na mróz.

– Poszukam coś wśród butów, a jaki numer nosisz?

– Czterdzieści dwa.

– Poczekaj. – powiedział i znikł w domu.

Długo trwało zanim pojawił się znów w drzwiach.

– Mam! – zawołał. – Przymierz.

Bezdomny nie był wybredny.

– Dziękuję bardzo. Będzie miał pan czyściutko. Chyba, że śnieg wygra ze mną.

I bezdomny walczył ze śniegiem przez kilka dni.

Złapał lekki mrozek. Sąsiad stał któregoś dnia w oknie, przyglądał się pracy bezdomnego, gdy zauważył, jak ten słania się na nogach i wreszcie upadł. Szybko ubrał buty i kurtkę, i wyskoczył na drogę. U jego sąsiada brama była otwarta, na podwórku leżał bezdomny.

– Ej! – zawołał. – Mróz nie jest zbyt wielki, ale możesz zamarznąć. – poruszył go. – Wstawaj. – pochwycił go za rękę i pociągnął do góry. Zdziwił się, bo omal by przerzucił go na drugą stronę. – Człowieku?? – zdziwił się jeszcze bardziej. – Kiedy ty ostatni raz jadłeś?

– Nie pamiętam. – wymamrotał bezdomny.

– Jak to? Nie pamiętam? Nie pamiętasz, bo masz zaniki pamięci, czy nie pamiętasz z głodu. – wystraszył się.

– Może tydzień, może dwa tygodnie temu.

– Jak to? Pracujesz u niego i on nie daje ci jeść?

Z domu wyszedł gospodarz.

– Hej, sąsiad!? – zawołał przybysz. – Zatrudniasz człowieka przy odśnieżaniu, a nie dajesz mu żarcia??

– Umowa była inna. Miałem mu dać ciuchy, a on miał odśnieżać. – tłumaczył się gospodarz.

– Ty pieprzony skąpcu. Chodź człowieku. – zarzucił jego rękę na swój kark. – Od tej chwili umowa cię nie obowiązuje.

Podwórko było puste od śniegu. Przy płotach sterczały ogromne zwały śniegu, wysokie, aż po wierzchołki ogrodzenia.

Wyszli na ulicę pełną śniegu.

Na swoim podwórku przybysz miał też czysto, ale już nie tak, jak jego sąsiad. Jego podwórko było większe. Śnieg był odgarniany nieco dalej.

– Nie mogę cię zaprowadzić do domu. – pokiwał głową dla zrozumienia. – Ale tu będzie ci dobrze.

– Wystarczy mi. – mamrotał bezdomny.

– Posiedź chwilę. Przyniosę ci coś do jedzenia.

W zaciszu garażu bezdomny czekał. Po chwili zjawił się gospodarz posesji, przyniósł kanapkę i ciepłą herbatę.

– Przepraszam, ale wędlina później odbija mi się, nie chciałbym brudzić. Niech pan od razu zdejmie ją.

– Niech pan zrzuci na talerz. – gospodarz usiadł naprzeciw gościa i bacznie obserwował go. – Skądś pana znam, ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie pana widziałem?

Bezdomny opuścił głowę.

– Przepraszam, zjem i pójdę sobie. Nie będę panu przeszkadzał.

– Nie przeszkadzasz mi. Chyba nie zrobiłeś nic złego? Bo to chyba nie z „Kronik kryminalnych” pamiętam... – i sięgnął do głowy bezdomnego i ściągnął mu czapkę.

– Proszę pana... zaprosił mnie pan do siebie! Niech pan nie będzie gorszy od swego sąsiada. – bezdomny zabrał swą czapkę.

– Ma pan rację. – poderwał się. – Przypomniałem sobie. Mam gdzieś spodnie na polarze. Zaczekasz chwilę? Znajdę je dla ciebie. Zaczekasz?

– Zaczekam. – bezdomny kiwnął głową.

Gospodarz szybko oddalił się. Wrócił po kilku minutach. Usiadł naprzeciw gościa i znów przyglądał się nieznajomemu.

– Dlaczego wybrałeś takie życie? – zapytał w pewnej chwili gospodarz.

– Przepraszam, ale nie chcę o tym rozmawiać. – bezdomny jeszcze bardziej pochylił głowę.

– Jesteś na pewno inteligentnym człowiekiem, co zmusiło cię do bezdomności?

– Przepraszam, ja już sobie pójdę. – chciał wstać, ale gospodarz powstrzymał go.

– Zaczekaj. Poprosiłem żonę, aby odgrzała ci zupę. Nie ma wielkiego mrozu, ale trochę ciepłego rozgrzeje cię.

I bezdomny usiał.

– Dlaczego nie patrzysz ludziom w oczy? – zapytał gospodarz.

– Zadaje pan coraz cięższe pytania.

– Co takiego ciężkiego, albo nieprzyjemnego jest w tym pytaniu? – dociekał gospodarz.

– Po kilku miesiącach włóczęgi, spotkałem grupkę młodzieży. Młokos chciał zaszpanować przy swych panienkach... próbowałem się bronić, ale jestem za stary. Karate, kung fu... pierwszy raz dostałem... potem rozumiałem, że moje czasy minęły. Unikałem następnych grupek młodzieży, ale im bardziej unikałem ich, tym bardziej mnie to spotykało. Kilka miesięcy temu, młoda dziewczyna pozbawiła mnie słuchu na lewe ucho. Jeden kopniak... – zaciął się. – Wiem... mam to wszystko na własne życzenie. Ja to rozumiem. – spuścił głowę. – Pogodziłem się z losem.

– I akurat na zimę trafił pan do Iwicznej? – roześmiał się. – A tu, jak w każdej innej miejscowości, są ludzie i ludziska. I akurat musiał pan trafić na tego najgorszego? Ma pan rację, ironia losu.

Z mieszkania wyjrzała kobieta.

– Kacper! – zawołała.

– O! Żona podgrzała żupę. Już przyniosę. – i Kacper podskoczył do żony.

Zakrzątał się wokół bezdomnego. Postawił na skrzynkach miskę z zupą.

– Smacznego. – podał gościowi łyżkę.

Bezdomny jadł ze smakiem. Gospodarz przyglądał się temu niecodziennemu widokowi.

– Jestem nowoczesnym mieszkańcem Iwicznej. Dużo siedzę na fejsie. Wiedziałem, że skądś znam pańską twarz. Pan wybaczy, ale zadzwoniłem do pańskiej córki. Do tej, która szuka pana. Do pani Hani.

Bezdomny zakrztusił się łykiem zupy. Nie dawał poznać po sobie, że go to zaskoczyło.

– A jeśli nie znam żadnej Hani? – powiedział nie podnosząc głowy.

– Wtedy ja będę miał problem. – cicho powiedział gospodarz. – Ale jeśli to pańska córka, to szuka pana. Widziałem ten komunikat, kilka może kilkanaście miesięcy temu. Jak dawno pan znikł?

– Zanim pan wtrącił się nie do swoich spraw, powinien pan zapytać, czy chcę wrócić? – uprzedził gospodarza.

– Panie Waldemarze, nie znam przyczyn pańskiej bezdomności, ale zima, to moim zdaniem nie dla bezdomnych.

Po chwili zadzwonił telefon w kieszeni Kacpra. Zerknął na ekran i wyszedł na zewnątrz, na śnieg. Po chwili wrócił.

– Pańska córka jest w Iwicznej. Za chwilę tu będzie. – oznajmił.

Waldek spuścił głowę, nie miał nic do powiedzenia, bo i co?

– Dziękuję za posiłek i buty. – powiedział skromnie. – Ale za nic więcej.

– Jeszcze będzie mi pan dziękował. Na taką pogodę, to pięknie popatrzeć, ale z okna ciepłego domu.

Minęło kilka chwil, gdy przed bramą zatrzymał się samochód. Kacper wyszedł do bramy. Coś rozmawiali. Hanka przyszła z nim do garażu. Waldek siedział ze spuszczoną głową.

– Tatuś? I co ty wyrabiasz? Błagam cię wracaj ze mną do domu. – przykucnęła przed nim i płakała. Wzięła go za rękę. – Wracaj ze mną. Proszę.

Podniosła go za rękę. Gdy wstał objęła go.

– Co wy narobiliście, tatusiu? – otarła nos. – Idziemy. – raczej rozkazała niż prosiła.

I Waldek poszedł za nią. Przed brama zatrzymała go.

– Podziękuj panu. – powiedziała cicho.

– Chcesz, żebym jechał? Jedzmy.

Odwróciła się do gospodarza.

– Dziękuję panu bardzo za wszystko, co pan zrobił dla niego. Dziękuję w imieniu swoim i taty.

Wsiedli już do samochodu. Hanka musiała wjechać na podwórko, aby zawrócić. Waldek patrzył na gospodarza, wreszcie podniósł dłoń i skłonił nią w kierunku Kacpra. Gospodarz uśmiechnął się.

 

 

 

 

Byli już kawał drogi od Iwicznej, gdy Hanka nie wytrzymała.

 

– Dlaczego nic nie mówisz? Dlaczego nie odzywasz się? Jak długo będziesz gniewał się na mnie? – zaczęła płakać.

– Nie gniewam się na ciebie. Ani na ciebie, ani na nikogo więcej. – powiedział spokojnie.

– To dlaczego nie odzywasz się? – płakała.

– Przyjechałaś, aby nas pozabijać, czy dowieść do domu? Pilnuj drogi. To autostrada, patrz przed siebie. – pouczył ją.

– Zawsze byłeś wygadany, powiedziałbyś coś.

– Ciężko mi się rozmawia. Nie słyszę na lewe ucho. Jestem głuchy. – powiedział spokojnie.

Hanka zatkała sobie usta, aby nie krzyknąć.

– Szesnastoletnia dziewczyna kopniakiem pozbawiła mnie słuchu.

– Dobrze... nie mów już nic. – uspakajała się. – Chciałabym spokojnie dojechać do domu.

Jechali chwilę w milczeniu. Hanka spoglądał co chwila na ojca.

– Tatuś, co ty zrobiłeś ze swojej twarzy? – zapytała.

– To nie ja. Pewna szesnastolatka pobiła mnie. – odwrócił głowę do szyby. – Na miejscu, jak będziesz chciała słuchać, opowiem ci. Teraz pilnuj kierownicy.

Chwilę milczał, ale wreszcie wydusił z siebie.

– To ta sama, co ogłuszyła mnie.

Znów jechali długo zanim znów wydusił z siebie.

– Zapłaciłem ogromną cenę, za twój jeden głupi ruch. – robił sobie długie przerwy. Nie spieszył się z opowieściami. Hanka międzyczasie popłakiwała sobie. – Przyzwyczajam się do wszystkiego, nawet do głuchoty. Kiedyś nie umiałem wybaczać... nauczyłem się. Za wszystko obwiniam siebie, bo tak łatwiej.

Zajechali na Żeromskiego 9.

– Myślałem, że zawieziesz mnie na Łukasińskiego? – powiedział, ale zaraz dodał. – Zosia dzisiaj jest w domu, czy w pracy?

Hanka odwróciła głowę. Chlipnęła nosem.

– Wszystkiego dowiesz się w domu. Chodź.

Weszli do domu.

– Jurek!? Jesteś w domu? – zawołała w głąb mieszkania, ale nikt nie odpowiadał. – Najpierw się wykąpiesz. Zaraz naszykuję ci jakieś ubranie Jurka. Później cię ostrzygę, bo chyba nie chcesz nosić takich włosów. To nie ta epoka.

Waldek był posłuszny woli córki.

 

 

 

 

Hanka ostrzygła go. Zostawiła mu dość długie jeszcze włosy, ze względu na porę roku. Ostrzygła mu brodę.

 

– Ale to tu, to masz obrzydliwe. – wskazała na lewą kość jarzmową. – Dopóki jest rozgrzane i namoczone, rozetnę ci. To jakiś czyrak? Chyba, że chcesz jechać do szpitala?

– Rób, co chcesz? Wszystko mi jedno? – był bardzo posłuszny woli swej córki.

– Stasia! – Hanka zawołała w kierunku górnego pietra. – Przynieś mi apteczkę.

Stasia leniwie zeszła na dół.

– Gdybym wiedziała, że dla niego, nie przyniosłabym. – powiedziała z obrzydzeniem.

– Jak ty się odzywasz do swojego dziadka!! – krzyknęła na nią Hanka.

– Tego śmierdziela nazywasz dziadkiem? – szydziła sobie Stasia.

– Zamknij się!. – znów krzyknęła na nią Hanka.

– Jak śmiałaś wpuścić go pod ten dach?

– Zamknij się! Póki co? To mój dach.

– Twój, twój, ale babcia była moja. – kłóciła się Stasia. – Mówiłaś mu? Może nawet nie wie, że babcia nie żyje?

– Co??? – zdziwił się Waldek. Zamurowało go na chwilę. Zatkał dłońmi twarz i rozpłakał się.

Długą chwilę trwało zanim dotarły do niego słowa Hanki.

– Tatuś teraz mam tylko ciebie. Proszę cię. – objęła jego głowę i tuliła.

Waldek szlochał. Długo szlochał. Wreszcie uspokoił się.

– Co robimy? – zapytała Hanka.

– Co chcesz? Wszystko mi jedno. – Waldek był obojętny.

Hanka rozcięła guza. Na ligninę wycisnęła zawartość czyraka. Gazikiem przemywała ranę. Za każdym razem Waldek syczał z bólu. Doszła do wniosku, że tam coś jest? Przemyła jeszcze ranę i zaczęła szukać źródła bólu. Wzięła pęsetę i zaczęła wyskubywać zawartość. I namacała coś twardego.

– Może zaboleć. – ostrzegła.

Waldek nie odpowiadał. Złapała pęsetą to coś i wyrwała. Pod światłem lampki zaczęła przemywać to coś z brudu.

– Nie wierzę własnym oczom? – patrzyła na ojca. Po chwili nie wytrzymała i zawołała. – Staśka!

– Staśka i Staśka!? Co jest? – znudzona matki gadaniem zapytała córka.

– Przynieś mi ten pierścionek, od którego oczko zgubiłaś?

– Nie chce mi się szukać. Daj mi spokój.

– Zejdź na dół! Jeśli nie chcesz rozmawiać z ojcem?

Ale przed drzwiami ktoś zastukał butami. Po chwili do mieszkania wszedł Jurek.

– Słychać was, aż na ulicy. – zauważył teścia i zmienił ton. – O, mamy gościa. – podał teściowi dłoń. – Witam.

Hanka zaczęła płakać.

– Co się stało? – zdziwił się Jurek.

– W czasie drogi tata powiedział mi, że jest głuchy na lewe ucho. Że zrobiła mu to szesnastolatka. Że to... – wskazała na świeżą ranę. – ...też zrobiła mu szesnastolatka. Wiesz czyje to oczko? Od czyjego pierścionka?

Jurek patrzył na żonę.

– Nasza córka pobiła własnego dziadka. – powiedziała do męża.

Jurek patrzył chwilę, jak gdyby nie kojarzył rzeczy. Po chwili powiedział spokojnie.

– Stasia, trzy sekundy i jesteś na dole. Raz!

Na górze dały się słyszeć kroki.

– Tak, a później będzie, dlaczego nie odrobiłaś lekcji, dlaczego to, dlaczego tamto?? – przekomarzała się.

– Jaka ty się nagle pilna w nauce zrobiłaś? – zdziwiła się Hanka. – Gdzie masz pierścionek?

Stasia zrobiła głupią minę.

– Stasia, masz minutę i pojawiasz się tu z pierścionkiem. Jasne? – powiedział Jurek.

Hanka jeszcze raz przemyła ranę ojcu i założyła plaster.

Stasia pojawiła się z oczekiwanym pierścionkiem. Hanka przy Jurku włożyła pęsetą oczko do pierścionka.

– Wytłumacz matce, w jaki sposób twoje oczko od pierścionka, znalazło się w szczęce dziadka. – powiedział Jurek.

– Nie mam pojęcia. Czy to wszystko? – dziewczyna nie dawała za wygrane.

– Twoja kariera, jako boksera skończyła się. – powiedział Jurek. – Czy to jasne? Szukaj sobie innej pasji.

Hanka wzięła ojca pod rękę i zaprowadziła do gościnnego pokoju.

– Tu będziesz spał. – powiedziała.

– Haniu, zawieź mnie do Zosi. Błagam cię. – prosił Waldek.

– Tatuś, jesteś po kąpieli. Jest już ciemno, ale obiecuję ci, jutro pojedziemy.

Stasia rozmawiała jeszcze z ojcem, gdy Hanka weszła do nich.

– Idę napalić na noc, bo mróz chyba będzie? – i poszedł.

– I co narobiłaś? – zapłakała Stasia. – Czy ty wszystko musisz zepsuć? – wyskoczyła z pretensjami do matki.

– Ja ci teraz dopiero pokażę, czym jest matka. – pogroziła jej Hanka.

– Wiesz!? Możesz mi skoczyć...

Hanka nie czekała długo, strzeliła w twarz dziewczynę.

– Wiesz co?! Wiesz co?! – Staśka już szykowała swój prawy prosty.

– No odważ się! Odważ! – krzyknęła Hanka.

Ale Stasia odpuściła.

– Jutro zgłoszę na policji. Nie daruję ci głuchoty mojego ojca. Czeka cię poprawczak jak jasna cholera.

– Nie rozumiesz tego? To tylko stary dziad! Jestem twoją córką.

– Zejdź mi z oczu, bo zadzwonię jeszcze dzisiaj.

I Stasia poszła na górę.

Hanka zbierała apteczkę, gdy Stasia zawołała na górze.

– Mamo ratunku, złamałam rękę!

– Tak! Zadzieram kiecę i już lecę. – zawołała do córki.

Stasia schodziło z góry. Hanka mimo woli spojrzała na nią. Prawa ręka Stasi zwisała bezkształtnie.

– Cholera jasna! Coś ty zrobiła? – Hanka rzuciła wszystko. – Coś ty narobiła? Jak to zrobiłaś?

– Chciałam odreagować na ścianie. – wyjaśniła Stasia.

– Pan Bóg wymierzył ci sprawiedliwość. – skoczyła do drzwi i zawołała. – Jurek!! Dawaj szybko do domu!

Zawróciła.

– Teraz pocierpisz trochę, żebyś wiedziała, jak bolało mojego ojca. – bez skrupułów powiedziała do córki.

Jurek pojawił się na wezwanie Hanki.

– Co się dzieje do cholery?? – zniecierpliwił się.

– Popatrz, co ta sobie zrobiła? – wskazała Stasię.

– Mówiłem, że koniec kariery, ale nie trzeba było aż tak? – Jurka rozbawiła ta sytuacja.

– Pomóżcie mi, błagam, to boli. – lamentowała córka.

– Jedź z nią do szpitala. – Hanka aż zakryła sobie twarz dłońmi. – Ja muszę zostać z ojcem, aby nam znów nie spieprzył. – wskazała na pokój.

Jurek zabrał dokumenty, zarzucił kurtkę na plecy. Hanka pomogła ubrać się córce.

– Pamiętaj, to kara od Boga. – pogroziła córce palcem.

Okręciła Stasi rękę ręcznikiem, aby na mrozie nie bolała ją. Gdy wyszli weszła do ojca.

Siedział na łóżku. Przykucnęła u jego stóp. Spojrzała na jego twarz, była sina od płaczu.

– Tatuś... – oparła głowę o jego kolana. – Błagam cię... Musisz mi wybaczyć. Ja wiem, że zawiniłam, wiem. Przecież do końca życia nie będziesz mnie karał. Błagam cię... wybacz mi. Dostateczną karą dla mnie było słuchanie jej wycia, jej płaczu, jej krzyków i nawoływań. Potrafiła całe noce wołać... Walduś, Walduś i Walduś. Chociaż ty nie maltretuj mnie.

Wyjęła chusteczki i zaczęła ocierać mu twarz.

Dotknął dłonią jej twarzy.

– Córciu... ja wybaczyłem ci... I wybaczam każdego dnia... ale każdy musi dźwigać swój krzyż... twoim krzyżem będą moje łzy, moim tęsknota za Zosią. Będę dźwigał go... gdy chodziłem do pracy, z tęsknotą wracałem do domu, do niej. Teraz z tęsknotą będę czekał na śmierć, bo to jest droga do niej.

Hanka zaczęła płakać.

– Powiedz, że mi wybaczasz, że nie będę musiała dźwigać swojego krzyża. – prosiła przez łzy.

Waldek objął ją.

– Nie będziesz musiała. Wybaczam ci i ja sam poniosę te krzyże.

Hanka znów otarła mu twarz.

– Podaj mi szklankę wody, strasznie sucho mi w gardle. – poprosił córkę.

Hanka poderwała się i przyniosła szklankę, i butelkę z wodą. Nalała mu. Waldek pił łapczywie.

– Zjesz kolacje? – zapytała.

Waldek znów dotknął jej policzka.

– Córciu, przyzwyczaiłem się jeść raz w tygodniu. Nie jestem głodny. Ale obiecaj mi, że zawieziesz mnie do Zosi.

Hanka od razu przytaknęła głową.

– Dobrze tatusiu, ale jutro, dzisiaj już ciemno. Przyrzekam ci.

Waldek przewrócił się na łóżko.

– Nauczyłem się spać w ubraniu, nie rozbieraj mnie.

– Dobrze tatusiu, jak uśniesz przykryję cię kocem.

I Hanka delikatnie wyszła z pokoju.

Za drzwiami czekał na nią Jacek.

– Mamusiu, mogę spać z dziadkiem? – złożył błagalnie dłonie.

– Dziadek jest zmęczony. – wzięła go za rękę i zaprowadziła do salonu. – Synku, dziadek nie jest zwyczajny spać z kimś. On tyle nocy spał byle gdzie. Daj mu dzisiaj wyspać się samemu.

– Mamusiu, ja w kąciku łóżka... skulę się, nie będę mu przeszkadzał. – objął Hankę w pół. – Mamusiu, ja tak tęskniłem za dziadkiem.

– Dobrze, zjesz kolację i weźmiesz koc, ale nie masz prawa przeszkadzać mu.

– Dziękuję mamusiu. – zaczął ściskać matkę. – Zapytam go, czy cieszy się, że będę z nim spał?

– Ale cicho. – pouczyła go Hanka.

I Jacek poszedł do dziadka. Po chwili wyskoczył z pokoju.

– Mamo, dziadek chyba nie żyje? – chciał zawołać, ale opanował się.

– Jak to? Nie żyje? – zdziwiła się Hanka.

Szybko weszła do pokoju. Przykucnęła przed ojcem i wpatrzyła się w jego mimikę. Waldek oddychał, ale bardzo cicho. Położyła palec na ustach i pokazała wyjście. Wyszli do salonu.

– Synku, kiedyś dziadek chrapał, a widocznie odzwyczaił się. On śpi... nie każdy chrapie tak jak ty?

 

 

 

 

Następnego dnia Hanka zawiozła Waldka na Wolę, na cmentarz. Wrócił załamany, przygnębiony i legł na łóżku. Nie chciał wstawać na posiłki, ciągle twierdził, że je raz na tydzień. Długo Hanka tłumaczyła i wyjaśniała, że musi żyć dla rodziny, dla dzieci, dla tego chociażby, aby Zosia żyła w jego pamięci.

 

Waldek pragnął śmierci, jak najszybciej, teraz, już.

Po obiedzie Hanka zmieniła ojcu opatrunek na policzku. Wyglądało to źle. Ubrała go i zawiozła do przychodni, tam lekarka dała skierowanie na szycie do chirurga. Bez zwłoki Hanka podjechała do szpitala Kolejowego w Pruszkowie.

Gdy wracali Hanka już nie wytrzymała.

– Musiałam za ciebie słuchać łajania od lekarza. Ale wiem, zniosę wszystko, tylko błagam cię odezwij się chociaż raz. Powiedz coś. Nie udawaj, że nic nie słyszysz. – ale Waldek milczał. – Gdy chirurg cię szył, byłam umówić cię do laryngologa, ale terminy są dopiero na następny rok i to lipiec. Pójdziemy gdzieś prywatnie. Zasłużyłeś na to. Zapłacę każde pieniądze, abyś tylko odzyskał słuch. – ale Waldek był uparty. – Tatuś, ja mam już tylko ciebie. Błagam cię, skoro mówisz, że wybaczasz, to wybaczaj.

I Waldek odwrócił się do niej.

– Córciu, ja nie umiem rozmawiać z ludźmi.

– Co ty za brednie opowiadasz? – płakała. – Nie umiesz się odzywać? Brakuje ci języka?

– Za to, że mówiłem, byłem bity. Że wyciągałem rękę, bito mnie, że nic nie mówiłem, bito mnie, że mówiłem, bito mnie. Bicie i ból nauczyło mnie pokory. Muszę nieść swój krzyż. Jest ciężki, ale doniosę go na swoją Golgotę, doniosę go do końca.

– Tatusiu, już nikt cię nie będzie bił więcej. Przyrzekam ci to. – poprzez łzy ujęła ojca za rękę. – Nie pozwolę nikomu, aby podniósł na ciebie rękę.

Waldek próbował uśmiechnąć się do córki, ale szew na policzku zahamował go.

– Jedźmy już do domu. – pogładził jej dłoń.

– Muszę chwilę zaczekać, jestem roztrzęsiona. Zapaliłabym, ale na pewno tu nie można? – popatrzyła na znaki na parkingu. – Odjedziemy kawałek i zapalę sobie.

 

 

 

 

Jurek na polecenie Hanki wziął tydzień urlopu, po nim tydzień wzięła Hanka. Przez dwa tygodnie domownicy pilnowali Waldka. Nikt nie wierzył chyba w spokój ojca i dziadka. Wymyślali zajęcia dla niego, ale zamykał się w sobie, siłą zmuszali go do rozmów, ale Waldek był uparty. Prawie każdego dnia prosił o zawiezienie go na cmentarz, przed grób Zosi.

 

– Tatuś, dzisiaj jedziemy do Przychodni na zdjęcie szwów. – Hanka poinformowała ojca.

Robił wszystko na polecenie i bez słowa.

Po dwóch miesiącach pojechali do laryngologa. W Przychodni nie stracili wiele czasu. Już byli znów w samochodzie, gdy Hanka przypomniała sobie...

– O kurde? – rozpięła pas. – Zapomniałam zapytać o kardiologa... tatuś zapnij się i poczekaj, ja zaraz wracam. – i pobiegła do Przychodni.

Wbiegła wprost do gabinetu pielęgniarek.

– Przepraszam, ale doktor Grudziński mówił mi, że jak będziemy, przyjmie mojego ojca. Czy mogę zapytać go? – mówiła prawie w biegu.

– Przed chwilą wszedł pacjent, pani wejdzie.

I Hanka zapukała do gabinetu. Otworzyła drzwi.

– Panie doktorze jestem córką pana Malarczyka. Ostatnim razem powiedział pan, że może przyjąć go, czy mogę go przyprowadzić, jest w samochodzie. Byliśmy u laryngologa.  

– Dobrze. Tylko przyjmę tą panią. – zgodził się lekarz.

Hanka ucieszona wyskoczyła na dwór po ojca. Otworzyła już drzwi pasażera i zdębiała. W samochodzie nie było ojca. Teraz dopiero zrozumiała swój błąd. Wpadła w panikę. Zaczęła rozglądać się nerwowo po parkingu, ale na tak małym placyku nie było w tej chwili żywej duszy. Wyskoczyła na ulicę i panika zaczęła zżerać ją. Zaczęła nawoływać, ale na wysięgnięcie wzroku nikogo nie widziała.

Szybko wsiadła do samochodu i odjechała w głąb ulicy. Wyskoczyła i rozglądała się, ale nikogo podobnego nie było widać. Podjechała w drugi koniec ulicy, ale to samo.

Wyjęła telefon i zadzwoniła do Danusi.

– Siostro, zabijesz mnie! – płakała.

– Co się stało? – zdziwiła się Danusia. – Przestań płakać.

– Zabijesz mnie! Ojciec znów mi uciekł.

– Zaczekaj, zaraz do ciebie przyjadę. Jestem w pobliżu.

Minęło kilka minut i Danusia była obok Hanki.

– Jak to się stało? – dziwiła się Danusia.

– Uśpił moją czujność. Byłam taka głupia. Po prostu uśpił moją czujność. – Hanka płakała. – Jestem tak wściekła na siebie, że chyba sobie coś zrobię?

– Siostro? Przestań. Chociaż ty nie wariuj. Wytłumacz i zacznij od początku. – przytuliła siostrę. – Tylko tak na spokojnie.

– Dlaczego za wszystko winna jestem ja? Przez moją głupotę straciłyśmy matkę, teraz jeszcze niech jemu coś stanie się... nie darowałabym sobie tego.

– Haniu, przestań, to nie twoja wina.

– Moja, moja, bo ja wtedy nie powinnam zabierać jej do siebie. Nie masz pojęcia, jak ciężkie jest to brzemię?

Przykucnęły na schodach przed domem.

– W ranie, na jego twarzy, znalazłam oczko od pierścionka Stasi.

– Z jakiej racji? – zdziwiła się Danusia.

– Myślisz, że ktoś piśnie słowem. – Hanka wyjęła papierosy.

– Daj i ja zapalę. – Danka wyciągnęła rękę.

– Z tego, co rozumiem, musiała go kiedyś, gdzieś spotkać i siekła mu. Ale ona oczywiście nic nie wie, a on bał się cokolwiek mówić. W ogóle mało co mówi.

– Przecież język ma. – Danusia wspierała siostrę.

– Bałam się ci o tym mówić... on jest głuchy na lewe ucho. – Hanka spuściła głowę i płakała.

Danusi wypadł papieros z ręki.

– Jak to? Głuchy? – podniosła papierosa.

– Gdy wiozłam go do domu powiedział mi, że szesnastolatka pobiła go, że dostał butem... skojarzyłam, że to tego samego dnia, dostał w szczękę i w ucho. – otarła dłonią łzy. – Na dokładkę, ta gówniara złamała rękę.

Danusi znów papieros wypadł z ręki. Przydeptała go.

– O czym ty mówisz? Siostro?? – Danusia nie ogarniała tego.

– W dniu jak przywiozłam ojca do domu, jak wyjęłam z rany oczko, wszystko zrozumiałam. Byłam wściekła na Stasię. Powiedziałam, że powiadomię policję. Jurek, że koniec jej kariery. Szła na górę, chciała rozładować emocje, przywaliła w ścianę... pękła kość w nadgarstku. Przez miesiąc nosiła gips.

Danusia oparła głowę na dłoniach.

– Siostro? Dlaczego to wszystko spotyka moją rodzinę? – płakała Hanka. – Tej gówniarze ręka zrosła się krzywo. Nie wiemy, czy łamać ją i od nowa składać? Ale powiedział mi ojciec, będziesz nosić moje łzy i to będzie twoja kara.

Danusia przytuliła siostrę.

– I ja już noszę. – znów otarła łzy. – Byliśmy taką szczęśliwą rodziną. Powiedz mi, kiedy popełniliśmy błąd?

– Siostro, chodź do mieszkania, mnie jest zimno. – poprosiła Danusia. – Chociaż ja to powinnam jechać do domu. Robert został z Wiolcią.

– Znów trzeba będzie powiadomić księdza, że jak pojawi się, a na pewno pojawi się w kościele, żeby dał znać. Tyle wstydu.

– Przestań siostro, to byli dorośli ludzie. – uspakajała ją Danusia. – Wszystko, co robią, robią świadomie. To nie są małe dzieci.


 
Przycisk Facebook "Lubię to"
 
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja