10. Palec Boży


10. Palec Boży  

 

Usiadł na ławeczce. Wlepiał wzrok w napis nagrobkowy. Płakał.

W pamięci szukał obrazów z życia, gdzie byli szczęśliwi, gdzie byli razem. Tak pragnął, aby usiadła obok niego.

Usłyszał szelest. Obok na ławeczce usiadł ksiądz.

– Witaj, kapłanie. – wyciągnął dłoń.

– Witaj bracie. – kapłan przywitał się z nim.

– Nie pogadasz sobie ze mną. – powiedział Waldek. – Jestem głuchy na to ucho. Zamieńmy się miejscami.

I usiedli odwrotnie.

– Jak to się stało? – kapłan podniósł dłoń i wskazał gestem ucho.

– Wolałbym się nie chwalić.

– Kiedy?

– W tamto lato.

Ksiądz wziął go za rękę.

– Bracie, wiem, że ci ciężko, dlaczego wybrałeś taką drogę? – zapytał.

– Kapłanie, dlaczego ty wybrałeś taką drogę? Mogłeś być kierowcą, mechanikiem, rolnikiem i każdym innym facetem? Dlaczego wybrałeś właśnie kapłaństwo? – zapytał.

– Powołanie, Bóg tak chciał. A ty?

– A ja nie rozumiem Pana Boga. Najpierw myślałem, że Bóg wybrał mnie do jakiegoś celu? Pamiętasz, modliliście się o moje uzdrowienie? Byłem przykuty do łóżka. Miałem być kaleką. Uwierzyłem, że Bóg postawił na mojej drodze tego lekarza, że dał mu moc uzdrowienia mnie. I wierzyłem w to dość długo. Widziałeś sam, jak wracałem szybko do zdrowia? Ale zdarzyło się tak, że ów lekarz został sam i był kaleką. Nie miał kto zaopiekować się nim.

Waldek ujął dłoń kapłana.

– Chciałem tylko spłacić swój dług. – pochylił głowę. – Chciałem tylko przez jakiś czas zaopiekować się nim. Chciałem tylko być dobrym człowiekiem. Pomagać bliźniemu. Co takiego złego zrobiłem? Co Bóg widział w tym złego?

– To nie Bóg. – ksiądz uściskał jego dłoń.

– A kto? Ona? Więc kogo mam teraz kochać, a kogo nienawidzić?

Ksiądz objął go.

– Bracie, nie mów tak.

Waldek zaczął głośno szlochać.

– Zosieńkę kochałem i kocham... Boga? Boga uwielbiam. Więc kogo mam nienawidzić, siebie?

Ksiądz znów go uściskał.

– Bracie, chodź, wejdziemy do kościoła, pomodlimy się. – i podniósł go. – Bracie? – wystraszył się. – Nie wiem, jak długo jesteś w podróży, ale moim obowiązkiem jest nakarmić głodnego. Jak dawno jadłeś? Przecież...

– Jedzenie dla mnie nie jest ważne.

Poszli w kierunku kościoła.

– Bracie, wróć do rodziny. – pouczał go ksiądz.

– Ja nie mam rodziny. – smutnie dodał Waldek.

– Masz i kochają cię. – upierał się młody ksiądz.

– Kapłanie, moja rodzina jest tu. Cała moja rodzina. – Waldek wskazał do tyłu na grób.

– Bracie, mów co chcesz, ale masz dzieci, wnuki...

– Przestań. Kapłanie, nie chciałbym ci ubliżać, ale co ty wiesz o życiu? Każą ci mówić o miłości i mówisz, każą ci mówić, że rodzina to wszystko i tak mówisz. Być może ja miałem rodzinę i kochałem ich, i oni mnie, ale... jak mam mówić o rodzinie, gdy córka zabrała mi to, co kochałem najbardziej na świecie... żonę. Gdy ta istota, którą kochałem najbardziej na świecie odeszła ode mnie. Błagałem, aby wróciła... jak nam mówić o wnukach, gdy moja ukochana wnuczka pozbawiła mnie słuchu. Jak mam ich kochać?

– Wybacz im. Nasze powołanie, to wybaczanie. – z wielkim spokojem i miłością kontynuował ksiądz.

– Wybaczyłem im. Wybaczyłem im i może dlatego mam to, co mam? Jedno, czego teraz pragnę to śmierć. Szukałem drogi do Zosi... to jest ta ścieżka. Szukałem jej po świecie, a ona jest tu. I Zosia, i ścieżka.

Ksiądz wziął go za rękę.

– Wejdźmy, modlitwa obmyje cię. – powiedział bardzo ciepło.

– Kapłanie, nie jestem godzien, aby wejść do tego domu. Mój strój i smród, urągałyby mu. – Waldek zatrzymał się.

– Dla Boga nie jesteś śmierdzący. Przed Bogiem wszyscy jesteśmy równi. – trzymał go za rękę.

– Często przechodziłem obok krzyży, jak umiałem, tak modliłem się, ale Bóg w chwilach mego głodu drwił sobie ze mnie. – objął księdza i uściskał. – Widziałem, jak leciały bochenki chleba, ale gdy chciałem uchwycić chociaż jeden, znikały. Ale nie dawałem się, wytrzymywałem i szedłem dalej. I tak powtarzało się przy każdym wielkim głodzie... – Waldek zakrył sobie dłońmi twarz. – O Boże... ja teraz dopiero zrozumiałem... gdy wyciągałem dłonie i bochenki przelatywały mi przez palce... myślałem, że Bóg drwi sobie ze mnie... on karmił mnie. – zaczął głośno płakać. – Kapłanie, nie jestem godzien przebywać w ogrodzeniu tego przybytku. Przepraszam. – i Waldek zaczął się oddalać.

Ksiądz patrzył za nim, jak znika w ciemnościach nocy.

 

 

Szedł leniwie chodnikiem. Przechodnie spieszyli się, co chwilę ktoś potrącał go. Wreszcie zatrzymał się. Grupka ludzi stała na czerwonym świetle. Stanął za nimi. Zerknął na nazwę ulicy... Grójecka.

 

Gdy nagle motocykl ruszył na wprost, już chciał też ruszyć do przodu, ale wszyscy stali. Zerknął za motocyklem i za białym cyklistą, z lewej strony pędził samochód, też biały, jak cień, potrącił cyklistę, ale ten sprytnie upadł na ręce. Podniósł się i pokazał... miał połamane palce.

 

Pokazało się zielone światło. Wszyscy ruszyli. Waldek też ruszył. Przechodził obok białej postaci cyklisty. Poznał go. To był lekarz z Kliniki na Banacha. Ukradkiem jeszcze raz obejrzał się w bok, widzenie znikło.

Ktoś z boku potrącił go.

– Przepraszam. – powiedział do niego mężczyzna.

Waldek poszedł dalej. Zatrzymał się po drugiej stronie. Poznał skrzyżowanie. Za kilkaset metrów była Klinika. Ale po co miałby iść do niej?

Skręcił w prawo i szedł bez celu. Nogi same prowadziły go.

Ocknął się przed bramą. Popatrzył dookoła.

– Boże? Po co mnie tu przyprowadziłeś? Nawet nie myślałem o nim? – patrzył chwilę na dom. Dotknął bramy. – Nie. Nie teraz i nie dzisiaj. Żegnam doktorze Szklarski. – jeszcze chwilę patrzył na dom i odszedł.

Odszedł kawałek drogi i zaczął płakać. Sam nie wiedział dlaczego? Zaczął rozpamiętywać swe życie i sytuacje. Myślał o wielu rzeczach i o wielu sytuacjach. Pewien był jednego, w takim stanie nie pojawi się u doktora. Byłoby mu wstyd i jemu, i doktorowi.

Robiło się ciemno, a on siedział. Wreszcie wstał, zebrał się na odwagę. Podszedł do bramy i zadzwonił domofonem. W oknach było ciemno. Zadzwonił po raz drugi. W oknach było nadal ciemno. Zrozumiał, w domu nie ma nikogo. Odszedł.

Był kilkanaście kroków od posesji, gdy minęła go biała Leganza z tablicą WPR 02399. Nogi jego stały się sztywne, jak kołki. Samochód zatrzymał się przed domem doktora. Po chwili brama zaczęła otwierać się.

Waldek zrzucił z siebie wstyd i skrępowanie. Ruszył w ich kierunku. Samochód wjechał na posesję. Waldek pospieszył za nim. Podszedł do kierowcy. Kierowca właśnie wychodził z auta.

– Wielmożny panie, jestem bezdomnym. – spuścił głowę. – Daj mi kawałek chleba, błagam.

– Spieprzaj dziadu! – warknął na niego młody głos. – Won stąd! Za robotę się weź!

Waldek poznał głos Mateusza. Szybko podszedł z drugiej strony.

– Wielmożny panie, jestem bezdomnym. – stał z pochylona głową, bo już palił go wstyd. – Daj mi kawałek chleba. Nie jadłem od tygodnia. Błagam.

– Kopnij go w dupę! – zawołał Mateusz do ojca. – Nauczyli się tak dziadować... – Mateusz wyciągał z bagażnika torby i ustawiał je obok schodów.

– Daj spokój. – skarcił go Henryk. – Nie można tak.

– Jak chcesz ja nie mam czasu. Ja już odjeżdżam.

Doktor pokuśtykał do toreb.

– Trzymaj, bułki są najświeższe. – podał ją bezdomnemu.

– Gdybyś mógł, jakiś napój?

Doktor sięgnął po butelkę.

Bezdomny aż przykląkł przed nim. Wyciągnął rękę. Chciał go ucałować w dłoń, ale lekarz nie pozwolił.

– Dziękuję. Niech cię Bóg błogosławi. – skłonił się i zaczął szybko oddalać się.

Lekarz skierował się do schodów i nagle zatrzymał się. Szrama na dłoni?? Skądś znał tą szramę? Zaczął w pamięci szukać, skąd?

– Zatrzymaj go! – zawołał do syna.

– Ja nie mam czasu! – odburknął Mateusz. – Ty jesteś w domu, a ja mam kawał drogi.

Doktor palcami dotknął skroni... szrama na dłoni??

– Zatrzymaj się! – zawołał w kierunku bramy. – Waldek!! Waldek! – wołał, ale bezdomny znikł w ciemności. Doczłapał się do bramy. Zerknął w jedną stronę, w drugą, ale nigdzie nie było widać żywego ducha, tylko ciemność i ciemność. – Waldek? Dlaczego uciekłeś? – stał jeszcze chwilę i rozglądał się. – Dlaczego nie poznałem cię od razu?

Wreszcie ruszył do domu. Stukał swoją laską po kamykach.

 

 

Waldek zatrzymał się w zaciszu wnęki. Czuł jak serce mu wali. Jeszcze słyszał ten głos Mateusza. Dziadu... popatrzył na siebie. Nie miał o co gniewać się, usłyszał to, na co zasługiwał.

Popatrzył na rzeczy w dłoniach.

...Trzymaj, bułki są najświeższe. – zadźwięczało mu w uszach.

– Kochany doktor. Najukochańszy lekarz. – patrzył na pieczywo. Kropla spadła na skórkę. Otarł oko. Płakał. – Najukochańszy z ludzi.

Usiadł i powoli jadł bułeczkę. Coś strasznie zaskrzypiało. Poderwał się ze strachu. Poprzez krzaki i ogrodzenia spoglądał na posesję doktora. To brama zamykała się.

Zjadł bułkę, jakaś odwaga wstąpiła w niego. Ruszył w kierunku posesji. W kilku oknach zapaliło się światło. Podszedł do bramy. Wlepił wzrok w dom. Podszedł do domofonu, już chciał nacisnąć go, gdy ręka powstrzymała się. Chwilę trzymał ją nad domofonem. W oknie na górze pojawiła się postać. To Henryk.

Henryk podszedł do okna. Też zauważył postać pod bramą. Podszedł do samego okna. Uchylił je.

Pod Waldkiem nogi ugięły się. Henryk wymachiwał rękoma, coś krzyczał. Waldek zaczął cofać dłoń. Wreszcie Henryk znikł w głębi mieszkania. Waldek już dłużej nie wytrzymał. Rzucił się do ucieczki.

Henryk otworzył drzwi wejściowe.

– Waldek! Waldek! – zaczął nawoływać. Przy pomocy laski kuśtykał ku bramie. – Waldek! – wołał wciąż.

Doszedł do bramy, ale na ulicy nie było już Waldka.

– Waldek, na litość Boską, dlaczego uciekasz? – chwilę zastanawiał się, w którą stronę mógł uciec. – Waldek...

Henryk zrezygnował i wrócił do domu.

 

 

Waldek zatrzymał się i usiał na trawie.

– Czy on krzyczał na mnie? – dedukował. Ale zaraz zadźwięczały mu słowa.

...Trzymaj, bułki są najświeższe.

– A więc nie mógł krzyczeć. Ukochany lekarz nie krzyczy. Wołał mnie? Dlaczego robił te gesty? A może ręką wołał mnie? Waldek? Dlaczego jesteś takim tchórzem?

Siedział i rozmyślał. Wreszcie podniósł się i znów podszedł do posesji. Na razie z daleka patrzył na zapalone światła i na ruchy w domu, ale nikt nie chodził.

Jakiś samochód przejechał obok. W Waldka wstąpił jakiś strach. I na myśl wpadły mu słowa Mateusza. A może to Mateusz jeździ obok? Doszedł do wniosku, że nie warto ryzykować. Jeszcze pamiętał ciosy małolatów, a były bolesne.

Odszedł i zaczął iść w kierunku północy.

 

 

Słońce zaczynało dogrzewać mu plecy.

Bardzo blisko zabiły dzwony. Waldek podniósł głowę. Obok był mur, raczej szedł obok muru. Ponad murem dostrzegł dach i wieżyczkę kościoła. Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. I zdziwił się. Nie było słychać żadnego bicia dzwonów.

Zatrzymał się naprzeciw bramy.

...Dlaczego? – przebiegło mu przez myśl.

Spojrzał na figurkę nad portalem. Z daleka nawet nie rozróżnił, kto na niej jest.

– Chcesz, abym wszedł i pomodlił się? – powiedział sam do siebie. – Dobrze, ale śmierdzę i mogą wygonić mnie.

Skręcił w posesje kościelną. Zerknął na swoje ubranie... nie było najświeższe, ale dało się wytrzymać.

Zachowywał się spokojnie i zdawało mu się nad wyraz cicho. Chwilę pomodlił się w skupieniu. Nie zapomniał też o modlitwie w intencji swego ukochanego lekarza.

W kościele było kilka osób i dwie zakonnice. Widział je siedzące przed ołtarzem. Było tak bardzo cicho. Pochylił głowę i chwilę pomyślał. Tak bardzo chciał zaśpiewać. Nie wiele myśląc zaczął.

– W moim sercu wyrósł krzyż, który życie daje mi... – pomimo, że był świadom swej głuchoty, słyszał, jak jego głos echo roznosi po kościele. Oczy utkwił ponad ołtarzem, gdzieś tam w tych ozdobach, przecudnych ozdobach. – ...on, przyprowadził mnie do Ciebie. O Panie, tylko Ty, możesz odbudować mój dom. – odsapnął i zaczął dość nisko, aby z doświadczenia nie przekrzyczeć samego siebie. – Maryjo, weź mnie za rękę. Podprowadź do Swego Syna. Przyciśnij mnie do krzyża. Niech spłynie krew i mnie oczyści.

Gdy śpiewał po raz drugi zwrotkę, jedna z zakonnic podniosła się. Gdy kończył refren była już obok niego. Wystraszył się, bo nie wierzył swym oczom, nie znał czy to zakonnica, czy... zakonnica wyciągnęła ku niemu dłoń.

– Wejdź dalej. – powiedziała głosem anielskim. – Proszę, usiądź obok nas.

Chwilę ważył sens i znaczenie słów. Aż wreszcie odsapnął i zapytał.

– Przepraszam, czy przeszkodziłem w czymś? – mówił dość cicho. – Jestem głuchy na lew ucho. Nie słyszałem modlitwy. Tu nie było słychać. Przepraszam.

Zakonnica pokręciła głową.

– Nie przeszkodziłeś nam. Tu nam nikt nie przeszkadza. Modliliśmy się w milczeniu. Proszę. – dotknęła jego brudnych ciuchów i wskazała środek kościoła.

– Nie. – zakłopotał się. – Jestem bezdomny. Na pewno śmierdzę.

– Przed Bogiem wszyscy jesteśmy równi. – powiedziała cicho zakonnica.

– Nie będzie wam przeszkadzać, jak zaśpiewam jeszcze jedną? I później pójdę sobie. – poprosił.

Zakonnica z zadowoleniem pokiwała głową.

– Śpiewaj. – i uśmiechnęła się.

– Szukałem miłości wśród ludzi, lecz każdy odrzucał mnie z pogardą... – spoglądał na zakonnicę.

Stała zadowolona obok bezdomnego śmierdziela. Ale gdy zaczął śpiewać refren, zaczęła z nim.

– Na zbolałe Twe ramiona, położyłem własny krzyż... – śpiewak uśmiechnął się do towarzyszki.

Skończył i pochylił głowę.

– Ta pieśń jest mi tak bardzo bliska i droga. – uśmiechnął się do niej.

– Chyba rozumiem. – dotknęła jego dłoni.

– Dziękuję, że mogłem zaśpiewać.

– To my dziękujemy za piękny śpiew. – i pochyliła głowę, aby zajrzeć rozmówcy w oczy. – Chyba, że zaśpiewasz nam coś jeszcze?

I nie dał się prosić.

– Jest we mnie kraina przeźroczysta... – zaczął z ogromnym życiem.

Wiedział, że ten refren można śpiewać i śpiewać. Gdy skończył dał kilka kroków w tył. Zakonnica uprzedziła go i otworzyła mu drzwi.

Byli już na zewnątrz, gdy dotknęła jego dłoni i zapytała.

– Dlaczego wybrałeś takie życie?

– To długa i bolesna historia, siostro. – powiedział smutnie.

– Wcale nie musisz tak żyć.

– Wiem... – ze wstydem pochylił głowę. – ...ale inaczej nie mogę.

– Jeśli tylko zechciałbyś, mógłbyś tutaj zostać. – nalegała zakonnica.

W piersi bezdomnego coś zatrzęsło się. Uniósł głowę, popatrzył na te wielkie mury. Oczy wzniósł do nieba.

– I co taki śmierdziel mógłby robić w takiej świątyni? – zdziwił się. – Siostro, ja jestem głuchy na lewe ucho.

– Bracie, smród to nie choroba. A co umiesz, po za śpiewem?

Bezdomny spojrzał na swoje ubranie.

– Siostro, mówisz poważnie? – opanował uśmiech.

– Jestem zakonnicą w kościele, a nie artystką w kabarecie.

Bezdomny pomyślał chwilę.

– Co to jest za miejscowość?

– Raszyn... Jak to? Chodzisz i nie wiesz?

– Siostro, ja jestem Mariawitą. Nie znam obrządków katolickich...

– Bóg jest jeden.

– Słyszałem, że Raszyn słynie z pięknych stawów? Czy tak? Pokaż mi gdzie one są. Woda obmyje mnie.

– Chodź. To bardzo blisko. Ale uważaj... abyś oczyszczając ciało nie utopił się.

I zakonnica poprowadziła go.

– Przed tym budynkiem jest przejście dla pieszych. Potem prosto... około sto, sto pięćdziesiąt metrów.

Bezdomny tylko pokiwał głową.

– Tłumy, tłumy serc. – zaśpiewał z radością te trzy wyrazy.

I poszedł do alei Krakowskiej, skręcił w prawo. Był już w połowie skwerku...

Zakonnica z radością w sercu patrzyła, jak odchodził. Już chciała odejść, gdy oniemiała z przerażenia. Z pasa z kierunku na Warszawę poszybował samochód na przeciwny pas. Poprzez barierkę zrobił ogromne salto i upadł na koła na pas z ruchem przeciwnym.

Zakonnica z przerażeniem zawołała.

– Uciekaj!! Uciekaj!.

Ale bezdomny stał jak oniemiały na chodniku. Zapewne patrzył z podziwem, albo też z przerażeniem na wypadek. Wreszcie odwrócił się.

Zakonnica też spojrzała na aleje za rogiem kościoła.

Z piskiem opon wyjechał samochód, chyba widział już zagrożenie, bo skręcił w prawo na chodnik. Bezdomny w bezradności stał na swoim miejscu.

– Uciekaj!! Uciekaj!! – darła się zakonnica.

Kilka samochodów hamowało z piskiem opon

Zakonnica zasłoniła oczy. Odwróciła się, bo nie chciała widzieć tego. Wreszcie usłyszała charakterystyczny odgłos uderzenia samochodu. Po chwili kolizyjne auto zatrzymało się uderzając w róg ogrodzenia kościelnego. Rękoma zacisnęła okolice serca. Przeżegnała się. Wargi jej drżały.

– Boże... – szeptała. – Boże.

Minęło kilkanaście sekund, albo i minuta zanim odwróciła się. Na chodniku przy skwerze nie było nikogo, kto by stał. Bezdomny leżał na trawie, na drzewie zawiesił się samochód. Kilka samochodów stało na ulicy. Gdzieś poza ogrodzeniem, na Alei Krakowskiej, inne samochody hamowały z piskiem opon.

Wyjęła telefon z kieszeni i wykręciła pogotowie.

Podeszła do bezdomnego.

– Kim jesteś? Nie znam twojego imienia, ani nazwiska?

– Proszę... powiadom mojego kumpla. – szeptał.

– Podaj numer. – naszykowała telefon.

– Mam go na sercu. – co chwila ciałem jego coś miotało, jak gdyby tracił przytomności i ją znów odzyskiwał.

– Podaj numer. Proszę. Dopóki jesteś przytomny. – nalegała zakonnica.

Poruszył się. Wsadził rękę pod siebie. Wyciągnął plastik... dowód osobisty i wizytówkę.

– To wszystko, co mam. Tylko on i ja. – chyba zemdlał, bo mięśni jego zwiotczały.

– No odbierz! – denerwowała się zakonnica. – Henryk Szklarski? Czy mówi panu coś nazwisko... Waldemar... chwileczkę, bo tu jest krew... Malarczyk?

– Tak. – szybko odpowiedział mężczyzna.

– Zaraz? Malarczyk? Ten Malarczyk? – zdziwiła się zakonnica.

– Ten! Na pewno ten. Inny Malarczyk nie ma mojego numeru! Co z nim? Mówiła pani, krew. – usłyszała w słuchawce.

– Jestem z Raszyna. Był karambol. Dokładnie Aleja Krakowska 6, przed stawami, kościół świętego Szczepana i Anny. Czy pan kojarzy, gdzie to?

– Może tak, może nie? Ja tam nie pojadę. Jestem lekarzem i być może kogoś przywiozą do nas. Czy dzwoniła pani już na pogotowie?

– Tak, ale tu potrzeba kilka karetek. Jest trochę tego. Na skwerze raz, dwa, trzy... oj, jest tego. – wyliczała zakonnica.

– Dziękuje pani bardzo.

– Boję się. Doktorze? On jest bezdomny. Co prawda ma dokumenty, ale cuchnie okropnie. A jak go nie zabiorą? – zaczęła płakać.

– Dlaczego pani tak na nim zależy?

– Poznałam go przed chwilą i jego cudowny śpiew. – zakonnica zanosiła się płaczem.

– Proszę pani, chyba coś się zaczyna dziać, bo od nas ruszyło mnóstwo karetek. Zabiorą go. Nich pani będzie spokojna.

– Będę się modliła. Ja jestem zakonnicą.

Ale rozmówca rozłączył się.

 

 

Lekarz pochylił się nad łóżkiem. Odłączył cewnik. Popatrzył na monitory. Spojrzał na twarz pacjenta. Z lekka uśmiechnął się. Pochylił się nad pacjentem. Dotknął jego policzka i palcami poruszał go.

– No królewiczu, budzimy się... Halo... – z uśmiechem spoglądał na twarz pacjenta. – Budzimy się, budzimy.

Pacjent, jak gdyby usłyszał głos lekarza, bo poruszał z lekka powiekami.

Lekarz jeszcze przez chwilę spoglądał na jego twarz.

Pacjent powoli otworzył oczy. Nad sobą zobaczył lekarza. Lekarz pochylił się lekko, przechylił głowę.

– Witam, królewiczu. – uśmiechnął się do pacjenta.

Pacjent przełknął ślinę.

– Witam. – powiedział cicho.

– Słyszysz mnie? – zapytał ze szczerym uśmiechem.

Pacjent najpierw kiwnął głową, a potem powiedział cicho...

– Tak. Słyszę.

– Proszę, podnieś prawą rękę. – wydał komendę i pacjent uniósł. – Nie aż tak wysoko, tylko lekko do góry. A teraz lewą. Dobrze. Unieś lewą nogę... – i pacjent uniósł. – Teraz prawą. Dobrze. Teraz prawą.

– Już podnosiłem prawą. – powiedział pacjent.

– Wiem. Sprawdzam kontakt. – odszedł nieco w kierunku nóg. Palcami swych rąk pociągnął po stopie pacjenta. – Czujesz? – zapytał.

– Tak.

– Której nogi dotykam? – pytał dalej.

– Prawej.

– A teraz ?

– Lewej.

– A teraz?

– Lewej.

– A teraz?

– Obydwóch.

– Wspaniale. – i nie ukrywał swego uśmiechu. – A teraz spójrz na mnie. Oczami patrz na mój palec. – i poruszał nim w lewo i w prawo. – Wszystkie odruchy prawidłowe. – znów spojrzał pacjentowi w oczy. – Popatrz na mnie. Poznajesz mnie?

Pacjentowi zadrżały kąciki ust. Patrzył chwilę na lekarza.

– Przyjrzyj mi się. – nie odrywał wzroku od pacjenta.

Pacjent odwrócił oczy w drugą stronę. Z oczu popłynęły mu łzy.

– Bez emocji. Nie szkodzi, to się zdarza. Popracujemy nad tym. – palcami rąk nasunął twarz pacjenta w swoim kierunku. – Nazywam się Henryk Szklarski. Jestem neurochirurgiem...

– Wiem kim jesteś. – przerwał mu pacjent. Z oczu płynęły mu łzy. – Miałem kumpla... – sięgnął do jego ręki, pochwycił jego dłoń i uściskał. – Co się z nami porobiło? Co się porobiło? – wlepił w doktora swe oczy. Jego głową zaczęły szarpać dziwne ruchy.

– Doktorze!! – zawołała obok jakaś kobieta. – Co robisz?

I nagle ogromna jasność zawładnęła postacią lekarza. Gdzieś obok dziwne odgłosy zagłuszały go i nagle wszystko ucichło.

 

 

Zakonnica pochyliła się przed okienkiem.

– Proszę pani. – zawiesiła na swych ustach uśmiech, bo tak wypadało. – Wczoraj przywieziono tutaj z tego okropnego wypadku pisarza... – na chwilę przestała, bo wypadło jej nazwisko z głowy, ale zaraz sobie przypomniała. – Waldemar Malarczyk. Przepraszam, jestem taka zdenerwowana, taka zestresowana.

– Przepraszam, ale to nie tutaj. – uprzejmie odpowiedziała jej pani.

– Pytałam, gdzie go zabierają i panowie powiedzieli wyraźnie... na Banacha. – wyjaśniała zakonnica.

– Do szpitala na Banacha i to się zgadza. Ale tutaj jest Przychodnia. Dobrze pani trafiła, ale my jesteśmy Przychodnią i my nie wiemy, gdzie, na który Oddział przywożą pacjentów z wypadków.

– Aha. Ale lekarzy panie znają. Chodzi o lekarza... nazwisko coś ze szkłem, szklarzem. – sugerowała.

– Doktor Szklarski? Henryk Szklarski? – podpowiedziała pani.

– O! Właśnie, właśnie. – już zakonnica była pewna. – A tego dżentelmena gdzie mogę znaleźć? Bo wczoraj z nim rozmawiałam.

Pani z lekka uśmiechnęła się.

– A jak pani z nim rozmawiała? – zdziwiła się pani.

– Otóż pan Malarczyk miał w kieszeni swój dowód i wizytówkę swego lekarza. Nie był w stanie rozmawiać.

Pani ciekawość została zaspokojona.

– Doktora Szklarskiego powinna pani znaleźć na ósmym piętrze. – poinformowała pani. – Proszę wjechać windą na ósme i tam odnaleźć pokój „Sekretariat”, albo zapytać pielęgniarki.

– Dziękuję bardzo. – zakonnica posłała pani uśmiech.

 

 

Zakonnica już chciała iść szukać „Sekretariatu”, ale zerknęła, że w pokoju „Pielęgniarek” kręciła się „biała”.

– Proszę mi pomóc. – zwróciła się do „białej”. – Szukam doktora Szklarskiego, chyba nie przekręciłam nazwiska?

– Nie. Chwileczkę, proszę zaczekać. – i skierowała się na salę.

Pielęgniarka cicho otworzyła drzwi.

– Doktorze, szuka pana jakaś zakonnica. – powiedziała bardzo cichutko.

– Mnie? Zakonnica? – zdziwił się. – Ach... domyślam się.

Zakonnica przyglądała się, jak szedł ku niej.

– Czy pan jest...? – wyskoczyła z pytaniem, ale przerwał jej.

– Nazywam się Henryk Szklarski. Jestem neurochirurgiem. W czym mogę siostrze pomóc? – lekarz wyciągnął ku niej dłoń.

– To pan? – uśmiechnęła się mile i niezgrabnie podała dłoń.

– Proszę, może przejdziemy do mojego gabinetu?

– Przepraszam pana bardzo, może odciągam pana od ważnych zajęć, ale chciałam tylko zapytać, czy wie pan coś na temat tego nieszczęśnika? Pana Malarczyka?

– To prawda. Odciąga mnie pani od bardzo ważnych spraw. Ale jeśli chodzi o pana Malarczyka, to mamy wspólny cel i wspólne troski.

– Co z nim? – zakonnica chwyciła go za dłonie. – O Boże? Niech pan powie, że on żyje?

– Tak, żyje i być może pani... siostrze, zawdzięcza życie. Czy przejdziemy do gabinetu?... chociaż tu obok mamy taką salę... tam też przyjemnie porozmawiamy. – lekarz wskazał zakonnicy drogę.

– Nie wymagam luksusów, ja mogę i tu usiąść.

Ale zaprowadził zakonnicę do sali wykładowej. Patrzyła na niego jak zauroczona.

– Czy pan zawsze jest taki ciepły? Czy tylko dlatego, że jestem zakonnicą?

Lekarz spojrzał po sobie...

– Dzisiaj mam na głowie wiele spraw... nie zrozumiałem siostrę. – zdziwił się lekarz.

– W rozmowach... zazwyczaj lekarze to gbury. Pan jest taki ciepły, niczym anioł? – dotknęła jego dłoni. – Czy nikt jeszcze nigdy panu tego nie powiedział?

Lekarz spuścił wzrok, kąciki ust zadrżały mu.

– Przy zakonnicy nie powinno się kłamać... – kiwnął głową. – Powiedział. Właśnie on. – i wskazał jakieś miejsce w eterze.

– My, zakonnice, nie jesteśmy odseparowane od świata, oglądamy telewizję, czytamy książki. Czytałam jego wiersze „Ogrody wdzięczności”. Przywiodła mnie tu ciekawość. Chciałam dowiedzieć się, czy przeżył, ale i chciałam poznać pana, doktorze. Czytałam jego dedykację... o Boże, jak płakałam czytając to... „ukochanemu lekarzowi”, albo to, „gdy zobaczyłem go pierwszy raz, ujrzałem w nim „anioła życia”... co takiego powiedział mu pan...

– Błagam, niech siostra nie katuje mnie. On tam leży bez życia...

– Jak to?!! – zakonnica poderwała się. – Powiedział pan, że on przeżył?!!

Lekarz wcisnął palce w kąciki oczu.

– Tak. Przeżył. Żyje.

– Więc, o co chodzi? – usiadła z ogromnym ciężarem.

– Nic siostrze więcej nie mogę powiedzieć. Siostra nie jest z rodziny.

– Powiedział pan, że być może mnie zawdzięcza życie?

Lekarz kiwnął kilka razu głową.

– A więc, jestem prawie, jak jego matka?

Lekarz popatrzył na zakonnicę.

– Nie mogę zrozumieć, był uczestnikiem kolizji samochodowej? Z tego, co zrozumiałem, siostra była świadkiem kolizji? Dlaczego na jego ciele są tylko dwie rany? Żadnych otarć, żadnego stłuczenia, tylko dwie rany?

Zakonnica patrzyła na lekarza i nie mogła pojąć tego. Trwało to zbyt długo, więc lekarz dał spokój.

– Rozumiem, wy zakonnicy i cały kler uważacie, że wszystko, co wiecie, jest tajemnicą spowiedzi, ale wypadek, to nie jest spowiedź.

– Wy lekarze postępujecie podobnie. Zasłaniacie się tajemnicą lekarską.

Lekarz wstał, podał zakonnicy rękę.

– Siostra pozwoli ze mną. – wyszli z sali. – Zdradzę siostrze... samochód, który rzekomo miał potrącić naszego przyjaciela, miał włączoną kamerę. On go nie potrącił. Znajomi, którzy usuwali wraki z miejsca wypadku, pokazali mi nagranie. W ostatniej chwili samochód ominął go. Ominął, rozumie siostra. Dlatego samochód uderzył w drzewo. Samochodem tym jechał nasz lekarz, profesor. Zginął na miejscu.

Zakonnica zakryła ręką usta.

– Gdy zabierali tych dwóch panów, oni obaj żyli?? – zaniepokoiła się.

Lekarz spoglądał na zakonnicę, medytował.

– Powiedziano mi, że zmarł na miejscu... może zmarł w karetce?

– Doktorze, w kościele są kamery... dla bezpieczeństwa... spróbuje coś na nich znaleźć. – pochyliła się do jego ucha. – Ale jak mam to panu przesłać? – spojrzała na kartkę. – Proszę adres mailowy.

Poprowadził ją na salę, z której wychodził, jak czekała na niego. Na łóżku leżał pacjent. Zakonnica podeszła do niego.

– On pani nie usłyszy. – ostrzegł lekarz. – Może usłyszy, ale nie odpowie. Zadbaliśmy o to, aby jego organizm mógł wypocząć.

– To z tej sali wychodził pan, gdy czekałam na pana.

– „Anioł” musi czuwać nad nim.

– Co na to rodzina?

– Rodzina jeszcze nie wie. Nie było czasu.

– Doktorze, wiem, że pan jest przemęczony. Nasza rola, to służyć potrzebującym. Proszę powiedzieć, co mam robić?

– Nie, siostro.

– Doktorze... – położyła rękę na jego sercu. – ...pan już swoje zrobił. Jest pan przemęczony, to widać. Ja wiem, jest pan mistrzem w swojej dziedzinie, chylę czoła, ale teraz, to moja rola. Ja też jestem mistrzynią w swej dziedzinie. Nasza rola, to służyć potrzebującym i to chcę zrobić. Pozwoli pan?

Chyba dla przekonania lekarza, podeszła i położyła głowę na jego piersi i uściskała go. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

– Dobrze siostro... – zgodził się. – ...ale ja i tak nie zasnę.

– Ale chociaż odpocznie pan psychicznie. Czy on obudzi się?

– Teraz nie, pilnuje tego kroplówka.

– Tylko proszę nie zamykać drzwi. Nie chcę być zamknięta z mężczyzną, nawet uśpionym. – uśmiechnęła się. – Otwieranie drzwi przeszkadza w modlitwie.

Podszedł do drzwi, odwrócił się i chwilę stał.

Zakonnica wyjęła ze swej torebki oleje. Namaściła nim czoło leżącego, okolice serca... nie czekał dalej, wyszedł.

 

 

Gdzieś z boku, dochodziły go jakieś odgłosy? Nie mógł dobrze rozróżnić, ani też dopasować ich do znanych sobie osób. Nasilił swój umysł. Odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze.

– Zostaw nas samych. – powiedział ktoś i ten głos pamiętał. – Muszę sobie sam z tym poradzić.

Pacjent wolno otwierał oczy.

– Najpierw sufit?? A więc leżę. – mówił sam do siebie... a może tylko myślał tak? Wzrok przeniósł w lewo... – Kroplówka? Jestem w szpitalu. – opuścił wzrok niżej, obok siedział lekarz.

Pacjent uśmiechnął się do niego. Wyciągnął ku niemu swą dłoń. Lekarz uściskał ją.

– To ja chcę uściskać ciebie. – powiedział do lekarza z uśmiechem. – To ja chcę uściskać twoją dłoń.

Lekarz z uśmiechem poddał się woli pacjenta.

– Żyję? A więc udało ci się.

– Tak, udało się nam. – lekarz uśmiechnął się kolejny raz.

– Dlaczego ciągnę kroplówkę? – zapytał lekarza. – Czy jestem po jakiejś operacji?

– Tak. – bez entuzjazmu odpowiedział lekarz. – Powinieneś pamiętać... czy nie pamiętasz co i jak? – uśmiechnął się też bez entuzjazmu.

– Dlaczego tak długo przebywasz ze mną? Pamiętam pierwszą operację, nawet nie czekałeś na podziękowanie. – zapytał pacjent.

– To było przy pierwszej operacji. Wtedy byłem tylko lekarzem, a ty tylko pacjentem. Od tamtego czasu wiele się zmieniło. – wyjaśnił lekarz.

– Ja już po operacji chyba byłem wybudzony? Pamiętam naszą rozmowę. – przypominał sobie.

Ale lekarz zamilkł.

– Chyba rozumiem. – pacjent wpatrywał się w twarz lekarza.

– Dostałeś... raczej, dostajesz lek na uspokojenie. – wyjaśniał Henryk. – Chciałbym, abyś z umiarem szastał emocjami.

Pacjent wlepił wzrok w lekarza.

– Heniu, po co ratowałeś mnie? – Waldek znów skrzywił kąciki ust.

– Proszę cię. Tylko bez emocji. Jeżeli emocje będą silniejsze od leku, nie uratuję cię. – ostrzegał lekarz.

– Heniu, ja nie mam już dla kogo żyć. Po co ratowałeś mnie?

– Bo jestem lekarzem i taka jest rola lekarza. Proszę cię, uspokój się. Wytrzymaj dwadzieścia cztery godziny. A masz dla kogo żyć. Masz rodzinę, przyjaciół.

– Nie mam już rodziny. Przyjaciół?... – otarł oczy. – Z przyjaciół, ciebie jedynego.

Heniek wcisnął alarm. Po chwili pojawiła się pielęgniarka. Wydał jej polecenie.

– Panie doktorze?? Chce pan go zabić? – niedowierzała.

– Taka dawka nie zaszkodzi mu. Ma silny organizm. Jeszcze wszystko w granicach bezpieczeństwa. – zapewniał ją.

– No... pan tu jest lekarzem. – poddała się.

Wyszła, a Waldek spojrzał na Henia.

– Co chcesz mi podać? – zapytał. – Z resztą, ja i tak nie znam leków. I tak nie odgadnę, czy pomoże mi, czy zaszkodzi?

– Gdy zaprzyjaźnialiśmy się, byłeś twardzielem... z mięczaka, robiłeś się twardzielem, a teraz znów robisz się mięczakiem. Dlaczego szpital tak ciebie rozmiękcza?

Zrobiło się wstyd Waldkowi, więc ucichł.

Pielęgniarka po chwili przyszła. Do kroplówki wstrzyknęła lek.

– No i będziemy mieć twardziela. – szyderczo spojrzała na pacjenta. – Doktorze, a dlaczego pan nie idzie odpocząć? Pan się wykończy. – z politowaniem patrzyła na lekarza.

– Proszę zająć się swoimi sprawami. – upomniał ją.

– Pan nie ma serca. – zwróciła się do pacjenta. – I co z tego, że pana uratuje, jak sam padnie? – robiła mu wymówki.

– Pani już dziękujemy. – ponaglił ją lekarz.

– Pan jest już dawno po pracy. Dlaczego pan nie odpocznie?

– Pani już dziękujemy. – powtórzył jeszcze raz.

Pielęgniarka już prawie wychodziła, gdy pacjent zatrzymał ją.

– Chwileczkę. – pacjent powstrzymał pielęgniarkę. – Jaki mamy dzisiaj dzień? Ale ja i tak nie zgadnę? Kiedy ja miałem operację? – wpatrzył się w pielęgniarkę, bo stała dość daleko.

Lekarz uniósł dłoń.

– Dobrze. Pani dziękujemy... wszystko ci powiem. – uspokoił pacjenta.

– Proszę, niech pani zaczeka, inaczej nic z niego nie wyciągnę. – uśmiechnął się pacjent.

Pielęgniarka zatrzymała się przy drzwiach.

– Operację miałeś wczoraj. – zaczął lekarz.

– A wiec wczoraj byłem wybudzany? Jeden dzień jest w plecy. – spojrzał na lekarza, potem na pielęgniarkę.

– To przez twoje emocje. – chciał unieść się lekarz, ale zapanował nad swoimi emocjami. – Dla twojego bezpieczeństwa uśpiliśmy cię na dwadzieścia godzin. – czekał na reakcję pacjenta.

– Chyba lek zaczyna działać, bo poczułem napływ silnej energii. – pacjent uśmiechnął się do lekarza, potem przeniósł uśmiech na pielęgniarkę. – Pani ma rację, powinien pan odpocząć, doktorze. – poklepał Henia po dłoni. – Do domciu, żonka z obiadkiem czeka. Pociupciać, przespać się, wypocząć.

Obydwoje zamilkli. Patrzył na nich zdziwiony.

– Tu akurat pan nie trafił. – pielęgniarka spoglądała na lekarza. – Doktorze, czy on nic nie wie?

– Nie, nie wie, a kto i kiedy miał mu powiedzieć? – podniósł oczy na pacjenta. – Moja żona nie żyje.

Waldek na łóżku aż cofnął się.

– Co?? – oczy wlepił w Henia. – Bez jaj?? Jak to?? – ręce mu drżały. Szukał dłoni Heńka.

– Zostawię was samych. – pielęgniarka ze smutną miną opuściła salę.

Waldek leżał spokojnie. Rękę położył na oczach.

– Teraz dopiero adrenalina buzuje. – powiedział cicho.

Odwrócił głowę w kierunku Heńka. Patrzył na niego.

– Jak długo siedzisz przy moim łóżku? – zapytał kolegę. – Po tamtej operacji, żona wynajęła pielęgniarkę na noc.

– To nie ma znaczenia. – Heniek miał prawie grobową minę.

– Nazwałem cię swoim ukochanym lekarzem, ale lepiej nie mogłem trafić. – patrzy mu głęboko w oczy. – Ale z kolei nie możesz moim kosztem zadręczać, czy przemęczać się. Ja sam wybrałem sobie taki los. Musisz odpocząć.

– A co? Mam iść do pustego domu? Patrzeć na puste ściany? – Heniek próbował wymuszać u siebie uśmiech, ale nie szło mu to.

Waldek ujął jego dłonie w swe i uściskał.

– O Boże. Heniu? Jak ja ciebie rozumiem? – Waldek krzywił swe usta, szukał odpowiedniej miny.

– Jesteś pewien tego, co mówisz? Chyba nie? – Heniek spuścił głowę.

– Gdy wróciłeś z Łodzi, po kilku tygodniach, może miesiącach, gdy Zosia nie chciała wrócić do domu, opuściłem dom. Stałem się bezdomnym.

Heniek bez słowa zakrył sobie dłońmi twarz.

– Córka zabrała ode mnie żonę. Ja porzuciłem dom. W mojej bezdomności, moja wnuczka pozbawiła mnie słuchu. Moja ukochana wnuczka. Boję się, że emocje przewyższą siłę leku. Może dam spokój na dzisiaj. – i Waldek przestał.

Spojrzał w pewnej chwili na Heńka. Ten spoza swoich palców spoglądał na Waldka. Jego palce rozciągnęły mu oczy, a dłoń obciągnęła mu wargę w dół, jak gdyby chciał zrobić głupią minę.

– O czym ty mówisz?? – wymamrotał.

– Jak to? Nie zauważyłeś, że na lewe ucho nie słyszę? But mojej wnuczki pozbawił mnie słuchu. – sięgnął ręką do swoich włosów, do twarzy. – No tak... chyba jasne? Włosy ukrywają to.

Heniek podniósł się. Zaszedł Waldka od drugiej strony.

– Jak przywieźli cię, tyle ile było można, tyle zrobiliśmy. Baliśmy się, że podusimy się. Dzisiaj jestem już zmęczony, ale jutro spróbuje wykąpać cię. – Heniek wziął do ręki jego włosy. – Przyniosę maszynkę.

– Heniu, daj spokój, nie ma sensu. – Waldek wziął go za rękę. – We mnie nie ma już tej ochoty życia, jak była kiedyś. Ja szukam już drogi do Zosi.

– Co to takiego, bo nie rozumiem? – lekarz wrócił na swoje miejsce.

– Nie wiesz... kilka miesięcy temu moja żona zmarła. Chcę już teraz tylko do niej.

Heniek usiadł ciężko na taborecie. Odsapnął ciężko.

– No to nie wiem już, co powiedzieć? Zmówiły się chyba? – chwilę spoglądał na pacjenta. – Wczoraj nie było czasu, ale dzisiaj można powiadomić rodzinę.

– Ja nie mam już rodziny. Ja nie chcę już żyć. – protestował pacjent.

– Chcesz, chcesz, tylko jeszcze nie wiesz o tym. – oświadczył lekarz.

– Jak to dobrze, że podaliście mi tą trutkę, chociaż nie umiem się na ciebie denerwować. – z uśmiechem dodał Waldek. – Ale teraz nie jestem sobą.

– No to daj mi numer do któregoś dziecka.

Ale Waldek zaczął się śmiać.

– To nie jest śmieszne. Bynajmniej miało nie być śmieszne. – Heniek czekał z telefonem w dłoni.

Waldek spoważniał.

– Przepraszam, ale ja nie znam numeru... nigdy nie znałem numeru do żadnego dziecka. Miałem zakodowane to w telefonie. Nie mam telefonu. Znam tylko swój. – był poważny. – I to już nie jest żart.

– Jeśli danych nie usunęli, a na pewno nie, powinno wszystko być w komputerze, prawda? – ucieszył się Henryk. Poklepał Waldka po dłoni i podniósł się.

– Heniu, poprzednim razem, podawany był telefon żony. Ale skoro chcesz... wejdź na fejsa. Jesteś wśród moich znajomych, a wśród moich, są moje dzieci.

Lekarz pokiwał głową.

– Tylko nie wychodź jeszcze. – uśmiechnął się. – Jeszcze nie masz wypisu.

 

 

Henryk zalogował się na fejsie. Wcisnął „Znajomi” i odszukał Waldemar Malarczyk, wszedł w jego „oś czasu”. Nie wierzył własnym oczom... córka Hanka, zamieściła na jego osi czasu, wiadomość o jego zaginięciu.

„Uwaga!! Wyszedł z domu i dotychczas nie powrócił mój ojciec, Waldemar Malarczyk. Ktokolwiek widziałby lub wiedział o jego pobycie proszony jest o wiadomość na „Facebooku” lub pod numerem telefonu 505 508 365. Mój ojciec może cierpieć na zaburzenia emocjonalne. Nie objawiał żadnych niepożądanych skłonności, jest niegroźny. Za każdą wiadomość serdecznie dziękuję.” Córka Hanka. PS. Do zamieszczonego zdjęcia trzeba dodać porost włosów, których może nie strzyc i zarost, którego może nie golić.”

– Telefon?? Ale to jest akurat telefon Waldka? – Heniek popatrzył na numer.

Zaczął pisać... „proszę o jak najszybszą informacje w sprawie ojca”... popatrzył na tekst.

– Nie informację, tylko wiadomość. – wymazał i wpisał „wiadomość”.

„Waldemar Malarczyk przebywa w szpitalu przy ulicy Banacha”. Kliknął na „Opublikuj”.

Wszedł jeszcze na profil Hanki i kliknął „wiadomość”... „wasz ojciec Waldemar Malarczyk przebywa w szpitalu na Banacha”. Kliknął „Enter”.

Wyszedł z gabinetu, przekręcił klucz, wyciągnął telefon i wcisnął „Waldek”. Po chwili ktoś odebrał.

– Słucham? – odezwał się kobiecy głos.

– Dzień dobry. – i nie czekając na wyjaśnienia ciągnął dalej. – To jest telefon Waldka?

– Tak, ale...

– Jesteś jego córką? – wszedł jej w słowo.

– Tak, ale...

– Posłuchaj Haniu, wasz ojciec znajduje się w szpitalu na Banacha...

– O Boże!! – przerwała mu. – Co mu się stało?!

– Pozwól mi wyjaśnić...

– O Boże!! Jurek tata jest w szpitalu!! – wołała chyba do męża. – Przepraszam bardzo, jestem taka zszokowana. Poznaję teraz po głosie, doktor... pan Heniek?

– Tak. Przepraszam, ale więcej nic nie mogę powiedzieć. Waldek zabronił mi. – próbował uspokoić rozmówczynię. – Ale mam propozycję... właśnie idę do jego sali, nie będę wyłączał telefonu, jeśli zgodzi się rozmawiać z panią...

– Super! – przerwała mu.

Lekarz wziął telefon w rękę i wszedł na salę.

– I jak samopoczucie? – uśmiechnął  się do Waldka.

– Bywało lepiej. – Waldek podtrzymał poziom samopoczucia. – Znalazłeś coś? Obawiam się, że nie?

– A jednak znalazłem. – dumnie powiedział Henio. W dłoni trzymał telefon i spoglądał na niego. – Twoje dzieci... twoja córka zamieściła na fejsie ogłoszenie... oni szukali cię.

– Co za ironia losu? – Waldek uśmiechnął się.

– Czy chciałbyś z nią porozmawiać? – wyciągnął ku niemu dłoń z telefonem.

– Co mi z telefonu, jak ja nie pamiętam do niej numeru? – Waldek rozłożył ręce.

– Ja też nie. – podsunął mu telefon. – Ale zamieściła twój numer. Weź, porozmawiaj z nią... jeśli chcesz. – podsuwał mu telefon. – Nie rozumiesz? – podniósł telefon do góry. – Niech pani odezwie się.

– Tato!? – rozległ się głos Hani.

Waldek odsapnął. Zdziwienie było na jego twarzy.

– I co ja mam powiedzieć? – powiedział jakoś cicho. Wziął dwa oddechy, odsapnął jeszcze raz i podniósł telefon. – Słucham. – i głos jego brzmiał już całkiem normalnie.

– Tato!? – zawołała Hanka. – Tato... tato... tatusiu.

Waldkowi łzy napłynęły do oczu.

– Słucham córeczko. – głos jeszcze brzmiał normalnie.

– Tatusiu... tatusiu kochany... tatku... co ci się stało? – słychać było, że po prostu płacze.

Waldkowi łzy ciekły po policzku.

– Córcia... – powiedział szukając wesołego akcentu. – Chciałem odwiedzić swojego przyjaciela. Nie wiedziałem, jak to zrobić? – głos jego brzmiał naturalnie.

– Tatuś, o czym ty mówisz? – zadziwiało to Hankę. – Ja pytam, co ci się stało?

Heniek nie mógł już i wziął od Waldka telefon.

– Halo. Pani ojciec wczoraj przeszedł operację. – patrzył na pacjenta. – Waldek jest po dość ciężkiej operacji.

– O Boże... – uciszyła się Hania. – Czy mogę jeszcze z nim porozmawiać?

– Proszę. – i Henryk oddał Waldkowi telefon.

– Słucham. – powiedział dość cicho.

–Tatuś ja rozłączam się, siadamy do samochodu i jedziemy na Banacha. Na razie.

 

 

W ciszy, jaka przez chwilę panowała, słychać było, jak winda zatrzymała się na piętrze. Na korytarzu powstał gwar. Henryk wstał od pacjenta, jeszcze spojrzał, aby się upewnić, że na pewno śpi i cicho wyszedł z sali.

– Tu jest! – zawołała na holu Hanka do męża.

Lekarz położył palec na ustach. Rozłożył ręce, chciał krzyknąć, ale opanował się. Szybko podszedł do jazgocących.

– Drodzy państwo, to jest szpital. Tu są chorzy... – upomniał ich.

Hanka od razu położyła dłoń na ustach, ale nie przestawała szlochać.

– Przepraszam. – i od razu opanowała się. – Doktorze? – już prawie szeptała. – Gdzie leży mój ojciec? Czy to tamta sala?

Lekarz wskazał głębie korytarza.

– Proszę do mojego gabinetu. – powiedział stanowczo.

– Panie doktorze, chciałabym zobaczyć ojca. – Hanka stała nie ruszając się.

– W takim stanie? – spojrzał na nią wzrokiem, jakiego jeszcze nigdy nie widziała u niego. – Absolutnie. Pani jest córką, czy zabójczynią?

– Có... – i Hanka ucichła.

Lekarz zajrzał do pielęgniarek.

– Do tamtej sali nie ma prawa nikt wejść. – powiedział stanowczo.

I chyba Hanka zrozumiała, o co chodzi, otarła oczy i pokiwała głową.

– Już rozumiem. – powiedziała cicho.

– Pan też. – powiedział stanowczo do męża Hani. – Proszę za mną. – powiedział do gości.

I poszli korytarzem.

– Przepraszam, jeśli czymś uraziłem państwa. – powiedział odwracając głowę do Hani, bo szła tuż za nim. – Jestem lekarzem i najważniejsze dla mnie dobro pacjenta... zwłaszcza tego pacjenta.

– To ja przepraszam. – Hania pochyliła nieco głowę. – Ale niech pan zrozumie, to mój ojciec.

– Rozumiem. Bardzo dobrze rozumiem. – zwolnił kroku, objął ją i przycisnął do siebie. – Niech pani zrozumie, że to nie tylko pacjent, to mój przyjaciel. W takim stanie nie możecie iść na spotkanie do niego.

– Doktorze... – Hania zatrzymała się. – ...ja już jestem spokojna. Proszę...

Lekarz otworzył drzwi.

– Wierzę, ale zanim pozwolę na odwiedziny, jest coś, czego nie mogę zrozumieć... zapraszam. – wskazał wnętrze. – Czy pan wejdzie? – zapytał Jurka, bo zatrzymał się kilka kroków wcześniej.

– To jej ojciec. Ja zaczekam. – wykręcił się zięć.

Usiedli. Usiadł naprzeciw gościa. Lekarz zamknął oczy, chwilę szukał w myślach słów.

– Nie mogę... nie umiem pojąć pewnej rzeczy... – wziął jej dłonie w swe dłonie.

– Chyba wiem, o co chce pan zapytać? – z lekkim drżeniem powiedziała Hania.

– Zadzwoniła do mnie zakonnica z pytaniem, czy znam Waldemara Malarczyka. Po chwili powiedziała, że boi się, czy zabierze go karetka, bo pan Malarczyk jest bezdomnym. Boi się, że w pierwszej kolejności będą brać innych uczestników karambolu.

Hanka zatkała oczy.

– Najpierw myślałem, że to inny Malarczyk, ale nikt inny nie ma mojego numeru, nikt, tylko Waldek.

– Ja wszystko wytłumaczę. – ze łzami w oczach zaczęła Hanka.

– Pani Haniu... czy dobrze pamiętam imię? – chciał się upewnić lekarz. Hanka kiwnęła głową. – Lubię rozmawiać z twardymi osobami, czy potrzebna kawa, czy proszek?

– Nie, dziękuję. Albo jednak kawa. – Hanka nie dawała sobie rady ze sobą. Chciała zapłakać. – Wszystkiemu ja jestem winna. Nie mogę darować sobie, że wtedy zabrałam matkę od ojca. – i zaraz opanowała się. Zaprzestała łez. – Ale skąd mogłam wiedzieć, co matce strzeli do głowy? Nie chciała wrócić do domu. Zawsze miała jakieś wymówki. Tata błagał ją. Gdy przyjeżdżał po nią, nie była pewna, gdy jego nie było, wyła jak... zamykała się na zamek. Ojciec w końcu nie wytrzymał, zostawił u mnie w domu wszystko. Dosłownie wszystko. Zabrał ze sobą tylko dowód. Ja czułam, ja czułam to. Wszyscy mówili, że nie, ale ja czułam. Przywiózł do mnie kody, rachunki, hasła, klucze, wszystko. Zostawił na stole. Nikt tego nawet nie zauważył. Zawsze jakaś robota w domu jest. Matka po raz ostatni odmówiła mu. Wyszedł i przepadł.

Przez chwilę milczeli. Patrzył na nią.

– Uratował go być może mój numer telefonu. Dostał go kiedyś ode mnie. Miał go razem z dowodem osobistym.

– Mówił ciągle, że jest pan jego ukochanym lekarzem... chyba naprawdę pana kochał. Ciągle nam opowiadał, że gdyby nie pan, może byłby kaleką, a pan dla niego jest cudotwórcą. – spojrzała mu w oczy. – I chyba miał rację. – spuściła głowę. – Chyba pan nie wie? Matka zmarła z tęsknoty.

Cicho otworzyły się drzwi. Do środka wszedł Jurek.

– Proszę. Niech pan wejdzie. Niech pan siada. – podsunął mu swoje krzesło.

– Ja poproszę jednak proszek. – Hanka poprosiła lekarza.

Jurek ujął ją za rękę.

– Jak wyjdziemy, powiem pielęgniarce. – podstawił sobie inne krzesło. – Jest jeszcze inna sprawa... nie mieliście państwo z nim kontaktu... Waldek nie słyszy na lewe ucho.

Hanka spojrzała na Jurka. Milczeli, robili dziwne ruchy.

– Czy państwo wiedzieliście o tym? – zapytał zdziwiony.

– Tak. – Hanka spuściła wzrok. – Byłam z ojcem u lekarza...

– Jutro obejrzy go u nas laryngolog. – dodał lekarz.

– Byliśmy u laryngologa. To jest uszkodzenie nieodwracalne. – patrząc w podłogę powiedziała Hania.

– To niedobrze. Czy jesteście państwo w posiadaniu takiej opinii? Jeśli tak, dobrze by było przedstawić ją nam.

Hanka przytaknęła gestem głowy.

– I chyba ostatnia sprawa, jak na razie. Bezdomność sprawiła to, co jest. Przed operacją zrobiliśmy to, co można było, ale jest jeszcze wiele do zrobienia.

Hanka z Jurkiem spoglądali zdziwieni na lekarza.

– Higiena. – wyjaśnił jednym słowem. – Jego higiena. – wstał. – Zapraszam na salę. Ale ostrzegam, łzy jemu nie pomogą. Jeśli chcecie państwo kontynuować odwiedziny, proszę nie okazywać swej słabości. Wyproszę państwa od niego.

– Przepraszam. Będę się trzymać. – usprawiedliwiała się Hanka.

Szli na salę. U pielęgniarki było pusto. Ale Hanka machnęła tylko ręką. Lekarz przepuścił rodzinę przodem, gdy weszli do sali z następnej sali wyszedł „obchód”.

– Przecież pan nie ma dzisiaj dyżuru? – zdziwił się profesor. – Nie ma pan ochoty na odpoczynek?

Pielęgniarka coś szepnęła do ucha profesorowi. Doktor Szklarski tylko uśmiechnął się.

– Jeszcze chwila i też będę szedł do domu. Miałem coś pilnego do zrobienia. – usprawiedliwił swą obecność doktor Szklarski.

– No dobrze. Co u pacjenta? – weszli do sali.

– Rodzinę na chwilę przepraszamy. – powiedziała pielęgniarka.

Ale rodzina na widok lekarzy, sama już opuszczała salę.

– Pojawiły się nowe okoliczności. – powiedział doktor Szklarski. – Dzisiaj dowiedziałem się, pacjent nie słyszy na lew ucho. Na jutro umówię laryngologa.

Profesor uśmiechnął się.

– Panie... – zapomniał chyba nazwiska.

– Malarczyk. – podpowiedział mu lekarz.

– Panie Malarczyk... – uśmiechnął się znów. – ...pan jest jedną wielką zagadką. – przykucnął przy pacjencie. – A jak pan się ogólnie czuje?

– Tak jak w szpitalu. – odpowiedział  pacjent. – Boli tu, boli tam. Tylko nie wiem, czy powinno boleć, czy nie powinno?

– Dlaczego pan dla mnie jest jedną wielką zagadką? Niby przywieziono pana z wypadku, gdzie było sporo rannych, ale pan nie brał udziału w kraksie. – i skierował się do lekarza. – Czy wie, co z nim stało się?

– Nie miałem czasu, aby o to zapytać. – odpowiedział doktor Szklarski. – Pacjent późno wybudził się.

– Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, ale pański... przepraszam, nie pański, ale ten wypadek nagrała kamera samochodowa. Udostępniono mi nagranie. Pan nie bierze udziału w wypadku.

– Nie rozumiem, o czym pan mówi? – zdziwił się pacjent.

– Pana nie potrącił żaden samochód. – stwierdził profesor.

– A kto powiedział, że potrącił? – zdziwił się pacjent. – Samochód mnie ominął.

– Czyli pamięta pan? – teraz zdziwił się profesor. – Wiec skąd ma pan uraz głowy i kręgosłupa?

– Panie profesorze, dzisiaj odwiedziła mnie pewna zakonnica. Była świadkiem tej kolizji. – wyjaśnił doktor Szklarski.

– Ale oczywiście na pewno nic nie powiedziała? – wstał. – Panie Malarczyk, w tym wypadku, w tej kolizji straciliśmy jednego z naszych lekarzy. Pewnie pan nie znał go? Doktor Przemysław Kornas? To z jego kamery znamy cały przebieg wypadku. Uratował panu życie, ale sam zginął. Pan powinien nie mieć nawet draśnięcia, a ten uraz głowy i kręgosłup?? Jest pan dla mnie naprawdę zagadką. – poklepał pacjenta po nodze. – Wracaj pan do zdrowia. – wychodził już, gdy skierował się do doktora Szklarskiego. – Proszę powiedzieć, niech zrobią coś z tym smrodem. Tu się nie da wytrzymać. To jest szpital.

– Jest rodzina. Coś zaradzimy. – podszedł do profesora. – Przed chwilą przyjechali. Nie było kiedy powiadomić.

– Rozumiem. – powiedział i już był za drzwiami.

Doktor Szklarski skinął głową na rodzinę. Mogli wejść.

– Nie wymagam, aby pan doktorze asystował nam. – profesor uspokoił zaniepokojonego lekarza. – Proszę wrócić do swoich zajęć, a najlepiej, proszę udać się do domu i wypocząć. Dzisiejsze wydarzenia, jutro od niczego pana nie uwolnią.

I gromadka „białych” poszła do swych zajęć.

Doktor Szklarski wrócił na salę, do pacjenta. Stanął w progu i z uśmiechem spoglądał na zebranych.

– Jak się czujesz? – trącił pacjenta w nogę.

– O czym mówił profesor? Bo czasami nie rozumiałem go. – zdziwił się Waldek.

– To ja pytam ciebie, bo też bym chciał wiedzieć? Jako lekarza nie interesuje mnie to, ale jako twój kumpel, chciałbym wiedzieć, niektóre rzeczy?

Waldek rozłożył ręce i chciał już coś powiedzieć, ale Heniek mu wszedł w słowo.

– Co pamiętasz z wypadku?

Waldek zastanowił się.

– Gdy się odwróciłem, jechał na mnie samochód... – zastanowił się.

– Na pewno?

– Ale w ostatniej chwili... zaraz... pasażer... przecież to nie było jeszcze tak ciemno?

– Wcale nie było ciemno. To był jeszcze dzień.

– Pasażer złapał za kierownicę i odbił w moją lewą. W swoją prawą.

– Widziałeś, jak uderzył w drzewo?

– Nie, patrzyłem na ten, co koziołkował. Toczył się i uderzył w róg ogrodzenia kościelnego.

– W samochodzie jadącym z Warszawy, jechał doktor Kornas. Zginął. Gdyby nie odbił w bok, rozjechałby ciebie, a tak uderzył w drzewo.

– Naturalny odruch kierowcy. – powiedziała Hanka.

– Ale tak, jak powiedział profesor, ja pójdę teraz obejrzę nagranie, które przesłał nam... Mam prośbę do państwa. Waldka trzeba umyć. Proszę... dzisiaj dyżur pielęgniarski powinien mieć Sebastian. Proszę porozmawiać z nim. Jakieś środki i te de.

Hanka spojrzała na Jurka.

– Wolałabym pojechać do sklepu i coś kupić. Ojcu i tak coś trzeba kupić. – Hanka podjęła decyzję.

– To fakt. Jego ubranie nie nadawało się do niczego. – przyznał lekarz. – To już wiecie państwo co robić?  A ja w tym czasie obejrzę nagranie.

 

 

Cicho uchylał drzwi. Spodziewał się, że pacjent może spać i prawie miał rację. Waldek był skłonny do snu.

– Może ja przyjdę później? Może prześpij się chwilkę? – lekarz usiadł na taborecie.

– Nie, Heniu, bo w nocy nie będę mógł spać. – starał się szeroko otwierać oczy. – Chyba, że na noc dasz mi kilka prochów?

– Dobrze wiesz, że nie wolno ci osłabiać serca. – uprzedził go lekarz. – No to porozmawiajmy... obejrzałem kilka razy film z kamery samochodowej... – Heniek zastanowił się. – Pomińmy cały wypadek. Skupiłem się nad tym, co się stało tobie. Samochód jechał kilka sekund wprost na ciebie, ale w pewnej chwili odbił w prawo...

I Waldkowi powróciły obrazy. Ręką dotknął skroni, aby obrazy nie uciekły.

– Tak. – przyznał. – Pamiętam to. Stałem chwilę i patrzyłem, jak ten samochód poszybował ponad barierkami... w sumie, to ja go dopiero wtedy zobaczyłem. Opadł na koła. W powietrzu zrobił cały obrót. Wtedy zamurowało mnie. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Kierowca próbował jeszcze manewrować kierownicą, ale chyba w samochodzie już nic nie działało? Teraz tak myślę... ten samochód chciał skręcić w lewo... tam gdzie stałem był skwer, obok mała uliczka... on chciał chyba w tamtą uliczkę... i nagle odbił na środek ulicy. Rzuciło nim do góry... znów zrobił salto... opadł na dach i tak pędził w kierunku kościoła. Wiodłem za nim wzrokiem. Wtedy dopiero spostrzegłem, że od kościoła w moim kierunku, chodnikiem pędzi samochód.

Wpatrzył się w oczy Heńka.

– Stałem nieruchomo. Przed chwilą byłem w kościele. Jeszcze w uszach słyszałem pieśni, jeszcze w sercu czułem tą wielką radość. Zakonnica powiedziała mi, że chciałaby, abym śpiewał w ich kościele, bo tam nie ma mężczyzn do śpiewu. Stałem... wszystko było w rękach Boga. Nawet gdybym zrobił jakiś ruch, on był tak blisko. – do oczu napłynęły mu łzy.

Heniek dotknął go.

– Opowiadaj, ale bez emocji. Proszę. Emocje nie są ci wskazane. – ostrzegł pacjenta.

Waldek szukał punktu zaczepianie, aby opowiadać, ale nic tak nie przywracało obrazów, jak oczy Heńka. Znów utkwił wzrok w jego oczach.

– Wpatrywałem się w samochód, albo raczej w kierowcę. I wtedy zauważyłem, jak pasażer chwycił za kierownicę i pociągnął do siebie.

– To był doktor Kornas. – powiedział lekarz.

– Samochód ominął mnie, tuż obok... – Waldek na chwilę przestał. – Kornas... pamiętasz, po pierwszej operacji, na jakimś spotkaniu, opowiadałem ci, że jeszcze w życiu i doktor Kornas coś zrobi dla mnie, ale nie chciałbym być jemu tak wdzięcznym, jak tobie. Wtedy myślałem, że przeprowadzi jakąś operację, dlatego pytałem, w czym specjalizuje się?

– Pamiętam, teraz pamiętam.

– ...Nie chciałbym być jemu tak wdzięczny, jak tobie, bo może zabraknąć mi wdzięczności... – przypomniał słowa wypowiedziane wtedy.

– Nie. – przypomniał lekarz. – Powiedziałeś, bo nie chciałbym serca dzielić na dwoje.

Waldek zrobił grymas wargami.

– Tak? – zapytał jakoś cicho. – Może masz racje? Ale ja wtedy patrzyłem, co stanie się z tamtym samochodem... to trwało kilka sekund. Tamten samochód zatrzymał się na ogrodzeniu kościelnym... i wtedy...

– Krótko mówiąc nie doznałeś obrażeń? – zauważył lekarz.

– Od samochodów? Nie. Gdy odwróciłem się, za mną stał jakiś człowiek... chyba przechodzień? Coś mówił, ale ja na lewe ucho nie słyszę.

– Na filmie nie ma nikogo obok ciebie. – Heniek spoglądał na Waldka z niedowierzaniem. – Czy jak szedłeś tam, miałeś już ten uraz?

– Heniu?? – Waldek zdumiał się. – Ty nie wierzysz mi?

– Nie o to chodzi. – już chciał wszystko załagodzić.

Waldek położył głowę na zgiętej ręce. Oczy utkwił w ścianie.

– Poczułem wtedy, jak gdyby ktoś polał mi czymś gorącym po głowie i upadłem. – czekał, czy teraz lekarz też go wyśmieje. – Gdy leżałem, poczułem, ból w lędźwi. Wtedy pomyślałem, taki czas od operacji, a widocznie upadłem źle i zabolało. Chciałem wstać, ale nie mogłem. Traciłem co chwilę przytomność.

– Skąd wiesz, że traciłeś? – zdziwił się lekarz.

– Bo obrazy, które pamiętam nie mają ciągłości. Ale nie wierzysz w to?

– Dlaczego tak myślisz?

– Bo wiem, że nie wierzysz mi. Wierzysz tylko w to, co widzisz.

– Zadzwoniła do mnie zakonnica, że zdarzył się wypadek, że jesteś ranny. Wyobrażałem sobie, że będziesz miał obrażenia zgodne z wypadkiem. Połamania, otarcia, skaleczenia i tego szukaliśmy. Byłeś nieprzytomny.

Waldek wytężył pamięć.

– Ale pamiętam, coś powiedziałem? – przypominał sobie.

– Tak, na chwilę wracała ci świadomość i dzięki temu wiemy wszystko. Przywieźli cię z raną głowy. O lędźwi nawet nikt nie domyślał się. Gdybyś nie syczał z bólu, tak by pozostało.

Waldek uniósł głowę i patrzył na lekarza.

– Tak, kolego. Na własne ryzyko zrobiliśmy ci rezonans. Tylko dlatego, że byłeś nieprzytomny.

– Więc dlatego ciągle powtarzam, jesteś moim ukochanym lekarzem. Dlatego ciągle powtarzam, że kocham cię. Takich lekarzy powinno się kochać. Zasługujesz na to.

– Dobrze, dobrze. – uśmiechnął się. – Bez podlizywania się. Czujesz się już dobrze, więc powolutku wstajemy.

Waldek z zadziwieniem spojrzał na lekarza.

– Wstajemy, wstajemy.

– Heniu? Chociaż w trzeciej dobie. Mnie wszystko boli.

Lekarz zaczął się śmiać. Oparł się o ścianę i czekał.

– Mówisz w trzeciej? – uśmiechał się.

– W trzeciej... dwa dni po operacji chociaż, a nie następnego dnia.

– Wstań, podejdź i zobacz, który to dzień po operacji? – lekarz wskazał na kartę na brzegu łóżka. – Tu masz wszystko, czarno na białym.

– Zaraz, przed kilkoma godzinami powiedziałeś, że operację miałem wczoraj?? – zdziwił się pacjent.

– Ale to było kilka godzin temu, czas mija. Siadaj. Powolutku... wiem, że umiesz siadać, bo już siadałeś.

Niby, że nie chciał pomagać pacjentowi, ale co chwilę asekurował go.

– Nie podniosę się. – lamentował pacjent. – Proszę, pomóż mi.

Winda z akcentem podjechała na górę.

– Nie rób sobie obciachu przy dzieciach, proszę. – zawstydzał go lekarz.

Waldek usiadł, ale poczuł zawroty.

– Chyba nie dam rady, kręci mi się w głowie.

Goście weszli na salę.

– Siadamy? Wstajemy? – zdziwiła się Hania.

– Brawo teściu. – pochwalił go Jurek.

– Kręci mi się w głowie. Ktoś musi mi pomóc. – pochwycił rękę Henia, bo stał najbliżej. – Córcia, poszukaj chodzika. Nie dam rady. – poprosił Waldek.

– Proszę zaczekać. On musi sam. – powiedział stanowczo lekarz.

– Mój Boże, a ja tego człowieka tak kocham, a on tak mi dokucza. I pomyśleć, że to mój ukochany lekarz. – Waldek próbował żartować.

– Powolutku, kroczek za kroczkiem, ale sam. – instruował lekarz.

– Muszę przekrzywiać głowę, bo lecę. Tak utrzymuję równowagę. – wyjaśnił.

– Tato, ty jej nie przekrzywiasz, ty ją prostujesz. Teraz masz ją w pionie. – wyjaśniła Hanka.

Waldek wyszedł na prostą przy łóżku. Dreptał, aż do końca łóżka. Zakręcił, aby popatrzeć na kartę.

– Mój Boże, jak ten lekarz okłamywał mnie. Jeszcze kilka godzin temu powiedział mi, że wczoraj miałem operację, a jak miałem wstać, powiedział że... lekarze to kłamczuchy. – Waldek już chciał zawrócić.

– Dojdź chociaż do okna. Nie poddawaj się. – poprosił lekarz.

– Doktorku kochany, nie wiem czy dam radę? – narzekał pacjent.

– Jestem obok ciebie. Nic ci się nie stanie. – asekurował go, trzymając go za rękę.

I Waldek poszedł. Jak torpeda. Po chwili zawrócił.

– Doktorze Szklarski, jesteś moim ukochanym lekarzem. Jak ja cię kocham. Jesteś dla mnie cudotwórcą. Po raz kolejny postawiłeś mnie na nogi. Jak ja cię kocham. – ubolewał pacjent.

– Dobrze już. Dosyć już tych pochwał i lamentów. – uspokoił go lekarz. – Zawstydzasz mnie.

Waldek podszedł do łóżka. Usiadł.

– To po prostu maraton. Padam z nóg. – wyciągnął ku lekarzowi ręce. Objął go w pół i ścisnął. – Kocham cię doktorze.

Trzymał go i trzymał.

– No już dobrze. W porządku. – lekarz chciał już oswobodzić się z uścisku. – I jak kręgosłup?

Waldek położył się.

– I jak spacerek? – zapytał jeszcze raz.

– W porządku. Tylko z głową coś nie tak?

– To znaczy? – zdziwił się lekarz.

– Dziwnie mi się ją trzyma.

– Cieszę się, że ją w ogóle trzymasz. – uśmiechnął się Heniek. – Na wszystko przyjdzie czas.

Hania wreszcie wykorzystała moment.

– Jak tata odpocznie, to umyję go. – powiedziała do lekarza. Doktor tylko kiwnął głową. – Panie doktorze, czy można zaprowadzić go do łazienki i tam...

– Z tym byłbym ostrożny. Nie można zamoczyć opatrunków. – wyjaśnił jej.

– Rozumiem. – przyznała rację. – I jeszcze jedno... czy pan kończy dzisiaj pracę, czy jest pan na dyżurze? Chciałabym na koniec porozmawiać z panem.

– Dzisiaj dyżur ma doktor Podgórski. – wyjaśnił jej. – Chyba Waldek dzisiaj pozwoli mi pójść do domu? – spojrzał na kolegę i uśmiechnął się. – Ale spokojnie, mam nadzieję, że zdążycie państwo umyć „brudasa”. – dotknął Waldka i potarmosił. – Sorry. – uśmiechnął się. – Będę czekał.

Posadzili Waldka na łóżku i to, co dało się umyli w tej pozycji. Potem postawili go pod ścianą i to, co dało się, umyli znów w takiej pozycji. Znów posadzili go na łóżku. Hanka myła mu nogi. Wreszcie Waldek przerwał milczenie.

– Powinno się kochać własną rodzinę. A ja kocham bardziej obcych. Ale oni zasługują na to. – mówił z żalem.

– Tatuś, błagam cię, nie dobijaj mnie. – zaczęła płakać. – Ja wiem, zrobiłam źle, ale czasu nie da się cofnąć. Gdyby się dało, nie zrobiłabym tak. Przysięgam.

– Córciu, wierzę ci.

– Dlaczego nie możesz nam tego wybaczyć? Jak mamy błagać cię? – Hanka płakała.

– Teściu, czas zapomnieć. – prosił Jurek.

– Córciu, dzieci, ja wybaczyłem wam. Ja wam wybaczyłem. Teraz czekam, aż wy sami sobie wybaczycie. Nawet nie masz pojęcia, jak łatwo wybaczyć innym. Najgorzej jest wybaczyć sobie. Ja nadal nosze w sobie, żal do samego siebie. Ja, tam, wtedy, stałem i czekałem... czekałem, aby samochód dosięgnął mnie. Ale Pan Bóg po raz kolejny zakpił sobie ze mnie. Jeden samochód odbił się od krawężnika i ominął mnie, drugi... po co on odbił kierownicą? Zginąłby tylko jeden człowiek. Zginąłbym ja, tylko ja. Ja marny proch, a tak zginął lekarz. Doktor Kornas. Pokazywałem ci go. Diabeł... pamiętasz. Wiem, tak nie wolno mówić o ludziach.

– Tatuś, tam nie była twoja wina.

– Gdybym nie zachodził do kościoła, albo gdybym dłużej został w kościele... kilka minut... dwie, pięć.

Hanka ścisnęła jego nogi.

– Tatuś, wypadki drogowe zdarzały się, zdarzają i będą zdarzać. Ale ten wypadek, to nie twoja wina. Chociaż, co prawda jesteś poszkodowany. – wpatrzyła się w twarz ojca. – Czy naprawdę nie pamiętasz, co tam się stało? – zdziwiła się.

– Więc i wy też? – zdziwił się.

– Ale co, i wy też?? – Hanka nie rozumiała.

Waldek chciał już skończyć rozmowę, ale jeszcze zapytał.

– Czy to, co opowiadałem Heńkowi, nie trzyma się kupy?

– Nie rozumiem? – teraz Hanka nie rozumiała.

– Słyszałaś przecież, co mówiłem Heńkowi? Chyba, że leki plączą mi rozum.

– Lekarz miał rację, skoro samochód ominął cię, to skąd te rany? Chyba, że samochód jednak potrącił cię i uderzyłeś w coś? – zauważył Jurek.

– Był tam jakiś kosz na śmieci, latarnia? – zapytała Hanka.

– Córciu, ja nie zostałem potrącony... a... już myśli mi się plączą. Za mną stał jakiś człowiek? Czasami to myślę... nie to bardzo głupie.

– Mów, nawet i coś głupiego, naprowadź nas na jakiś ślad. – już i Jurka pochłaniała ciekawość zdarzenia.

– Taka mnie nachodzi myśl. Samochód uderza w drzewo, lekarz ginie, jego duch wychodzi, staje za mną... coś mówi do mnie, ale nie wiem co?

Waldek wytęża myśli.

– Musiałeś?... czy musiałeś? Tak... czy musiałeś?... czy musiałeś stanąć akurat tu? W pierwszej chwili go nie zrozumiałem, a zaraz potem, ktoś oblał mnie czymś ciepłym... i chyba zemdlałem. Może z wrażenia? W każdym bądź razie upadłem.

– Beznadziejne, ale lepsze to niż nic. – prawie ze śmiechem dodał Jurek.

– Nie pamiętam nic innego. – z przykrością dodał Waldek.

– Teraz założymy ci pidżamę. – powiedziała Hanka.

– Bardzo dziękuję. – ucieszył się Waldek z nowego stroju. – Mam prośbę... jak będziecie jechali do mnie następnym razem, jeśli będziecie jechać...

– Przyjedziemy jutro, ale po pracy. – weszła mu w słowo Hanka.

– Proszę weźcie mi laptopa i telefon. Już tak dawno nie trzymałem telefonu w ręce i już dawno nie otwierałem kompa.

– Przecież dobrze wiesz, że nie możesz siedzieć. – powiedziała Hanka.

– Nie wiem, kiedy później odwiedzicie mnie. Mam kilka spraw do uregulowania. Chyba, że Zosia uregulowała wszystko?

– Tata... – Jurek, jak to Jurek machnął na wszystko ręką. – Teraz to nie jest rzeczą najważniejszą.

– Nie chcę, abyście później ciągali się po sądach. Proszę.

– Dobrze, tatuś. – Hanka załatwiła sprawę. – Czyli dajesz nam do zrozumienia, że na nas czas?

– Nikogo nie wyganiałem i was też nie wygonię. Nie przeszkadzacie mi. Ale jak będziecie szli... aha, idziesz do Szklarskiego?

– Tak, mam kilka pytań.

– Poproś go jednak, niech podadzą mi prochy na sen, dobrze?

I pożegnali się.

 

 

Podawali sobie ręce na pożegnanie.

– Ja jeszcze muszę powiedzieć pielęgniarce o proszkach. – lekarz wskazał gabinet. – Dobranoc.

– Jak winda przyjedzie, zaczekamy na pana, doktorze. One wolno jeżdżą. – wyjaśniła Hanka.

– Nie trzeba, dam sobie radę. – lekarz wszedł na korytarz.

Hanka ukradkiem spoglądała w tamtym kierunku. Lekarz wyszedł z gabinetu i skierował się na salę.

– Widzisz? – spojrzała na Jurka. – Jednak idzie pożegnać się z tatą. Co kolega, to kolega? – podeszła do szyby i popatrzyła za lekarzem. – Inny miałby to w nosie.

Stała przy szybie i omal nie uderzyła w nią głową, gdy rozległo się ogromne...

– Siostro!! Defibrylator!! – był to głos doktora Szklarskiego.

Hanka zakryła sobie dłońmi usta. Jurek wybałuszył oczy.

– O Boże... – Hanka nie umiała zrobić kroku.

– Co z nim?? – Jurek szukał odpowiedzi w żonie.

– Serce mu stanęło? O Maryjo... – Hanka niedowierzała swoim uszom.

Pielęgniarka popędziła na salę.

Hanka zsunęła z nóg buty, cicho otworzyła drzwi i weszła na korytarz.

– Z drogi! – zawołał doktor Podgórski do rodziny. – Proszę nie przeszkadzać!

Doktor Szklarski robił uciski klatki. Pielęgniarka podłączała aparaturę.

– Gotowe. – poinformowała.

– Uwaga. Strzał. – informował doktor Szklarski.

Rzuciło ciałem pacjenta. Doktor Szklarski spojrzał na jego twarz. Pacjent zakaszlał.

– O Boże? Chłopie nie strasz nas. – patrzył zadowolony na mizerną twarz pacjenta. Ciężko westchnął.

Pielęgniarka już zakładała sondy tlenowe. Po chwili już podjechała aparatem i podłączyła EKG.

Doktor Szklarski ustąpił pola lekarzowi dyżurującemu. Wyszedł na korytarz. Spojrzał na truchlejącą córkę i uśmiechnął się. Na jego twarzy lśnił uśmiech zadowolenia, uśmiech wielkiej radości.

Hanka podeszła do niego.

– Doktorze. – objęła go i przytuliła się od niego. – Dziękuję. Jak to dobrze, że pan wszedł.

– Haniu, córciu, jak ja się cieszę. – uściskał ją. Co nigdy dotąd nie zdarzało się Heńkowi, ucałował Hankę.

– Jest pan wielki, doktorze. – Jurek uściskał jego dłoń.

– Doktorze, chciałabym zostać przy ojcu. – powiedziała skromnie.

– Nie. – doktor pokręcił głową. – Przy nim może być tylko ktoś, kto zna się, kto wie, co robić, gdyby coś? Nie, pani Haniu.

– Teraz już za późno, aby poszukać pielęgniarki, a ktoś musi przy nim zostać.

– Wiem. – lekarz pokiwał głową. – Wiem. Dlatego ja zostanę.

– Doktorze? – Hanka z politowaniem popatrzyła na lekarza. – Po panu już widać zmęczenie. Pan już przy nim spędził sporo czasu.

– Nie szkodzi.

– Żona wkurzy się.

– Haniu. – dotknął jej ramienia. – Moją żonę, kilka miesięcy temu, zabił złodziej samochodów. Mój dom jest pusty. Moim domem jest teraz szpital. Tu czuję, że żyję. Tu jest mój dom.

Hanka spojrzała z litością na lekarza i znów przytuliła się do niego.

 

 

Zakonnica wyszła za chłopakami.

– Wiktor?! – zawołała.

Chłopak odwrócił się. Szukał osoby nawołującej go, chociaż głos pasował do zakonnicy, nie wierzył, że chciałaby coś od niego.

– Zaczekaj. Mam do ciebie sprawę. – podeszła do Wiktora.

– Siostro, nie mam dzisiaj zbyt wolnego czasu. Umówiłem się z Robertem. Czy coś ważnego? – był zaskoczony.

– Nie zajmę cię zbyt długo, a Robert tą chwilkę poczeka. Nic mu się nie stanie. – siostra wzięła go za przedramię i chciała już z nim odejść.

– Siostro, proszę, nie mam zbytnio wolnego czasu. – wykręcał się.

– Zawsze szpanowałeś swoimi zdolnościami informatyka, właśnie dzisiaj potrzebuję twoich zdolności. – wyjaśniła.

Wiktor już naszykował sobie wskazujący palec.

– Jeśli chodzi o informatykę, to... – i użył wskazującego palca. – ...lepszy ode mnie jest Robert.

– Nie możliwe?? – zdziwiła się siostra. – To dlaczego ty szpanujesz?

– Oj, siostro... to jak?

– Ja potrzebuję tylko ciebie. – wyjaśniła.

Wiktor odwrócił się do Roberta, zrobił wielkie oczy i kiwnął głową.

– A tak dokładnie, to o co chodzi? – zapytał gdy już szli razem.

– Tylko proszę się później ze mnie nie śmiać, że siostra Daria to ciemniaczka. To przerasta moje zdolności. Wszystko inne robię sama. – ostrzegła.

Weszli do kancelarii. Zakonnica szybko odpaliła swego laptopa.

– To siostry? – oczy Wiktorowi stanęły w słup.

– Tylko darujcie sobie krytykę, proszę. – uspakajała ich siostra.

– Siostro, to najnowszy model... ale zajeb... super maszyna. – poprawił się Wiktor.

Daria zdziwiona popatrzyła na chłopaków.

– Czy mam rozumieć, że dno, czy mam rozumieć, że dobry??

– Siostro! To jest super maszyna! – zachwycał się chłopak.

– Wiktor chce powiedzieć, że w sklepie sprzedawca znalazł w siostrze niezłego frajera, opchnął najnowszy model. Oni mają z tego prowizję. – Robert nie był z tego aż tak zadowolony i było to widać na kilometr. – I do czego zakonnicy potrzebne aż takie cacko, chyba, że do spowiedzi przez Internet.

– Chłopaki! Jesteście niegrzeczni. – upomniała ich zakonnica. – Dostałam to od swoich rodziców, na... okrągłe urodziny. Chciałam wam pokazać film. O co chodzi? Z tego filmu wytniecie mi to, co chciałabym... fragment. Umiem wiele rzeczy, ale tego nie umiem. – włączyła film.

Wiktor podsunął do siebie lapka.

– Łatwizna. – usiadł wygodnie. – Jaki fragment?

– Tu spisałam początek i koniec filmu, znaczy się fragmentu.

Wiktor skakał paluszkami po klawiaturze. Po kilku sekundach oparł się o krzesło.

– Gotowe. – dumnie spojrzał na zakonnicę. – Może siostra oglądać.

– To nie wszystko. – uspokoiła go. – Teraz włącz, obejrzymy i powiem, co z min dalej?

I Wiktor włączył. W miarę upływu sekund oczy chłopaków coraz bardziej kleiły się do ekranu. Wreszcie siostra Daria powiedziała.

– Wyłącz.

– Jestem w szoku. – powiedziała Wiktor.

– Siostro?? – zdziwił się Robert. – Zakonnice oglądają takie filmy??

Zakonnica wyciągnęła kartkę papieru.

– Wiem, że będziecie potrzebowali papier i długopis. Trzeba zaznaczyć momenty i sytuacje. Czy to jest możliwe?

– To znaczy się, kółeczka na czerwono?

– Coś takiego. – ucieszyła się zakonnica.

– Jakie sytuacje mają być zaznaczone?

– Samochód z lewym górnym rogu, ten, co powoduje kraksę. Człowiek na chodniku. Samochód wyjeżdżający z dolnego lewego rogu, zza kościoła. I na koniec osoba opuszczająca i wchodząca do samochodu. Aha i jeszcze, gdy już będą karetki...

– Siostro, podzielmy go na dwie części. – zaproponował Wiktor. – Bo długie jest to czekanie, a taki film ma pokazywać coś ciekawego.

– Lepiej zrób migawki, napis... „moment, gdy przyjechały karetki”. – zauważył Robert. – I dopiero puść film.

Chwilę zastanawiali się.

– A tam, co? – zaciekawiło Wiktora.

– Gdy karetka zabiera ludzi... mężczyzn z samochodu przy drzewie, ranny rusza rękoma... bo tamten człowiek zmarł.

Chłopaki posmutnieli.

– Czuję, że robimy zarąbistą rzecz. – Wiktor jarał się, chociaż mina nie wskazywała na to. – Ten film, powinien zdobyć największą nagrodę.

Jeszcze chwilę siedzieli przy lapku. I po chwili zadowoleni ze swego dzieła obejrzeli go kolejny raz.

– Siostro? Czy mogę go skopiować? Proszę? – błagał Wiktor. – Tym filmem można zawojować Internet.

– Ten film zrobiliście mi, aby wyjaśnić lekarzom, dlaczego mężczyzna na chodniku, zamiast stłuczeń, ma rany i sami widzieliście, jakie rany. Muszę go wysłać pewnemu lekarzowi.

– Siostro, co mi tam jakiś mężczyzna. W nosie z nim.

– To nie jest wcale „jakiś tam mężczyzna”, to człowiek, który pisze wiersze. To autor „Ogrodów wdzięczności”. Wiesz w ogóle, co to takiego?

– „Ogrody wdzięczności”? – wtrącił się Robert. – Moja mama ma wszystkie tomy. W jej drukarni drukowali te wiersze.

Wiktor spojrzał na kolegę.

– Siostro, tym bardziej proszę. Czuję, że to sensacja na skalę... no nie wiem. – nie poddawał się Wiktor.

– Nie masz pendrajwa. – Daria chciał wybrnąć bez szwanku.

Wiktor szybko wyciągnął z kieszeni klucze i otworzył „pendrive”. Wetknął go i kliknął kopiowanie.

– Nie jestem z tego powodu zadowolona. – wydała swoją opinię zakonnica. – Ale skoro zrobiliście mi ten film... – machnęła ręka. – Uciekajcie już.

Gdy chłopaki opuścili „Plebanię”, usiadła przy swoim „sprzęcie”. Po kilku minutach sięgnęła po telefon. Poszukała numeru w „wybieranych numerach”. Połączyła się. Dłuższą chwilę czekała, wreszcie ktoś odebrał.

– Słucham? – zapytał zdziwiony głos.

– Witam pana. – powiedziała dość ciepło. – Dzisiaj pański głos brzmi inaczej.

– A z kim chciała pani rozmawiać? Kim pani jest, bo nie znam numeru?

– Bez obaw. Chciałam tylko powiedzieć, że wysłałam panu film, o którym wspominałam któregoś dnia.

– Kim pani jest?

– Jestem zakonnica, siostra Daria z Raszyna, z kościoła...

– Już wiem. – przerwał jej. – Przepraszam, nie mogłem skojarzyć sobie.

– Doktorze, czy mogę spytać o zdrowie pacjenta?

– Ale siostra wie, że z tym, to nie do mnie? Nie jestem jego lekarzem prowadzącym i lekarze nie udzielają informacji, po trzecie, siostra nie jest z rodziny.

– Doktorze? Jedno zdanie, jak z nim?.. lepiej, czy gorzej?

Długo w słuchawce trwało milczenie.

– Mogłoby być lepiej. – powiedział lekarz.

– Chyba rozumiem. – powiedziała cicho zakonnica. – Doktorze, będę się modliła za niego. Błagam, niech pan zrobi wszystko, aby wyzdrowiał, wszystko ze swej strony.

– Dziękuję pani za modlitwę w swoim i w jego imieniu. Dziękuję bardzo. – lekarz zamknął telefon i schował go do kieszeni.

Lekarz zawrócił i wszedł do sali.

– Uzgodniłem z pielęgniarką, że dzisiaj będziesz miał poprzez noc opiekę.

Waldek poklepał kolegę po dłoni.

– Cieszę się. – powiedział z dziwnym spokojem.

– Waldek, zauważyłem, że rozmowy bardzo podniecają cię. Sam dobrze wiesz, co się potem dzieje.

Waldek tylko potakiwał głową.

– Wreszcie i ty wyśpisz się.

– Tego nie jestem pewien. Ale to, że będę w domu, tak. Ale nie o to tu chodzi...

– Doktorze... – Waldek wszedł na dyplomatyczna rozmowę. – ...jaki dzisiaj mamy dzień?

Henryk spojrzał w okno.

– Piękny. Słoneczny.

Waldek uśmiechnął się.

– Heniu. Dobrze wiesz, że nie o to pytam. – Waldek wziął jego dłoń w swoją. – Jak trzymam cię za rękę, nie umiesz kłamać. – powiedział Waldek. – A przecież wyrywał dłoni nie będziesz. Wiec, jaki mamy dzisiaj dzień?

– Kolejny. – Heniek spojrzał na chwilę w podłogę. Odsapnął. – Rozmowy bardzo podniecają cię, a wiesz, jak to się kończy? Długo tak nie pociągniesz.

– Heniuś? Dlaczego ratujesz mnie? Nie pomyślałeś, że może byłbym szczęśliwszy u boku Zosi?

– Jestem lekarzem, dlatego ratuję cię. To jest moim obowiązkiem. Moim powołaniem. Ja tym żyję.

– A może ja nie chciałbym, abyś tak bardzo ratował mnie. Jesteś moim kumplem...

– I właśnie, dlatego ciebie ratuję. Gdybyś nam nie robił figli, dzisiaj już wychodziłbyś ze szpitala.

Waldek zaczął dziwnie uśmiechać się.

– I gdzie byście mnie zawieźli?

– Do domu.

– Ja nie mam już domu.

– Masz. I masz kochającą cię rodzinę. Masz, rozumiesz?

Tym razem Henio podniecał się w rozmowie.

– Szpital będzie miał problem, gdy przyjdzie dzień wypisu. Rodzina mnie nie zechce... będziecie musieli wyrzucić mnie na śmieci.

Heniek opuścił głowę.

– Wiesz Heniu, gdzie chciałbym wrócić? W Raszynie jest kościół. Kościół, jak kościół. Zakonnica powiedziała mi... już nie pamiętam dokładnie, co?

– Daria?

Waldek pytająco spojrzał na lekarza.

– Zakonnica Daria... to ona dzwoniła przed chwilą. Pytała o twoje zdrowie. Skłamałem. Powiedziałem jej, że ty...

Waldek zaczął się śmiać.

– Kłamiesz. Trzymam cię za rękę, a wiec kłamstwo ci nie wychodzi. – roześmiał się. – Tam mógłbym wrócić. – dodał już poważnie. – To miejsce ma w sobie jakiś czar.

Zamilkł, a może lekarz nie chce słuchać?

– Mów. Lubię słuchać twoich opowieści. – powiedział lekarz. Oparł łokcie o kolana.

– Niby, że jestem głuchy, a gdy szedłem usłyszałem bicie dzwonu. Zastanowiłem się. Zatrzymałem i gdy nasłuchiwałem, bicia nie było słychać. Spojrzałem w górę. Byłem przed kościołem. Znaczy się obok. Zrozumiałem, że Bóg chce, abym wszedł. W środku było kilka osób i dwie zakonnice. Pomyślałem, jaki piękny moment, aby pomodlić się za swego ukochanego lekarza. W twojej intencji zmówiłem pacierz. Chwilę nasłuchiwałem, było cicho. Pomyślałem, jaki piękny moment, aby do tej intencji dodać jakąś pieśń. Może dlatego, że zbytnio myślałem o tobie, to wszystko potoczyło się tak dziwnie?

– To znaczy? – przerwał mu lekarz.

– Zacząłem śpiewać pieśń, gdy podniosła się jedna z zakonnic. Szła ku mnie, jak nimfa. W pewnej chwili pomyślałem, że to Maryja idzie po mnie. Śpiewałem, „Maryjo weź mnie za rękę”. W pewnej chwili bałem się. Gdy dotknęła mnie... myślałem, że to ty? Twoja twarz, twoje oczy, pomyślałem, grzeszę. Ale odezwała się. I raz byłeś to ty, raz była to ona, innym razem zupełnie ktoś inny. Ja wiem, bywa tak, że ślepi widzą, głusi słyszą, kalecy chodzą. Wiem.

– Ile dni wtedy nie jadłeś? – zapytał cicho Henryk.

Waldek ucichł, spoglądał na Heńka.

– Myślałem, że to ty tam jesteś, a to, że widzę zakonnicę, to głodowy omam. Chciałem dla ciebie zaśpiewać kilka pieśni. Zakonnica zgadzała się, a ja byłem w swoim żywiole. Zapraszała mnie na środek i wtedy powiedziałem jej, że nie mam szaty godowej. Że nie zasługuję, aby tam wejść. Że jestem bezdomnym, że śmierdzę i wyszedłem. Wyszła za mną. Powiedziała mi... nie pamiętam już co? Ale sprawiła mi ogromną radość. Powiedziałem jej, że ponoć Raszyn słynie z pięknych stawów, że gdyby mi je pokazała, zmyłbym z siebie swój brud i smród, i zostałbym z nimi. Wyszła ze mną po za klasztor. Pokazała mi jak tam iść. Z ogromną radością w sercu, szedłem w tym kierunku. Resztę znasz? – zakończył.

– Mów, mów. Lubię cię słuchać. Przy okazji to trening dla twojej pamięci.

– Czasami na fejsie oglądałem filmiki z takich kraks, ale tu byłem na żywo, w samym środku akcji. Gdyby nie ten facet? Czy musiałeś stać akurat tu? I gdy myślę o tym, czasami wierzę, że to jednak był duch doktora Kornasa.

– Przestań opowiadać brednie.

– Nie wierzysz w dusze?

– Jestem lekarzem.

– Ale człowiekiem.

– W tym wypadku zginął doktor Kornas. Siedział na miejscu pasażera. Kierował jego syn.

– W tym małym ułamku czasu, poznałem go. Pamiętasz? Mówiłem ci, że kiedyś doktor Kornas uczyni dla mnie coś dobrego, ale ja nie chcę być mu wdzięcznym tak, jak jestem tobie. I uczynił. Uratował mi życie. I faktycznie, nie czuję tej wdzięczności ku niemu.

– Jego syn, który kierował samochodem, leży w śpiączce. Lekarze robią, co tylko mogą?

Waldek ciężko westchnął.

– Uratowali mi życie, jak by na to nie patrzeć. Czasami zastanawiam się, czy było warto? Kiedyś chciałbym położyć kwiaty na grobie doktora Kornasa. Podziękować mu. Podziękować jego synowi, uścisnąć rękę.

– Chodziłeś dzisiaj trochę? – zapytał lekarz.

– Obudziłem się na obiad. Nie pamiętam śniadania.

Heniek podniósł się.

– Zaraz coś zorganizuję. – powiedział tajemniczo.

– Co? – zdziwił się Waldek.

– Leż i czekaj.

Heniek poszedł i przyprowadził wózek.

– Podnoś się.

Waldek zdumiał się.

– Ja już chodzę, byle jak, ale chodzę.

Henryk zabrał Waldka na widzenie ze swym wybawcą.

– Chcesz podziękować mu? Z nim jest ciężko. Ty lubisz się modlić, może twoja wiara mu pomoże. Twoja wdzięczność.

Przed szklanymi drzwiami kazał mu zejść z wózka. Założył mu maskę i fartuch.

– Na OIOM’ie zachowujemy sterylność. – obmył dłonie, Waldek też.

Zanim Waldek dokuśtykał do łóżka, Henryk podszedł do lekarza.

– To jest pacjent, któremu oni uratowali życie. – powiedział mu i wskazał na łóżko.

– Ostrożnie, wreszcie odzyskuje przytomność. – ostrzegł lekarz.

Waldek zerknął na chorego i oniemiał.

– To on! – prawie zawołał.

Heniek odwrócił się do pacjenta.

– Tak, to jest kierowca tego samochodu. – poinformował.

– To jest ten, co mnie uderzył. – Waldek aż cofnął się od łóżka.

– Co ty bredzisz? – Heniek aż zerwał swą maskę.

– To on. Teraz sobie przypominam wszystkie jego słowa. „Ty skurwysynu, czy musiałeś stanąć akurat tu, jak gdyby miejsca nie było”? I uderzył mnie w głowę, gdy upadłem, po chwili uderzył mnie w lędźwie.

Musieli przestać, bo na łóżku zaczęło się coś dziać. Chory zaczął ruszać palcami ręki. Maszyna zaczęła wariować.

Lekarz wyprosił gości i to dość wulgarnie.

Zanim znów Waldek wydostał się z sali, to też chwilę trwało. Na korytarzu Heniek posadził go na wózku i pobladł.

– Waldek, czy wiesz, co robisz? – blady z przerażenia wlepiał wzrok w pacjenta. – Jestem lekarzem i wiem, że to jest niemożliwe...?

– Heniuś, czy leki, które mi dajecie, mogły mi aż tak poplątać umysł? Proszę cię? Gdy ktoś zapyta mnie, powiem, jak tylko zechcesz? – błagał o litość Waldek. – Ale to jest ta twarz. To jego widziałem przed sobą. Pamiętam, jak zamachnął się... miał w ręce... o kurde, już nie pamiętam, coś długiego. To był ułamek sekundy.

– Waldek... – Henryk nie dokończył, wziął za wózek i pchał go do windy. – Po co ja cię tam zawiozłem? Ten pacjent może dostać wstrząsu, może umrzeć?

– Przepraszam, doktorze. – Waldek nie mógł patrzeć na lekarza, był z tyłu. – To moja wina, nie musiałem mówić, że go poznałem. To był odruch.

Doktor Szklarski w milczeniu dowiózł pacjenta na Oddział. Zawiózł go na salę. Pacjent nie chciał położyć się. Usiadł na łóżku. Lekarz usiadł na brzegu jego łóżka. Siedział w milczeniu.

– Doktorze... – zaczął pacjent bardzo urzędowo. – Ja bardzo przepraszam. Gdybym wiedział... że to on... to był taki odruch... po prostu go poznałem. – Waldek nie umiał tego wytłumaczyć. – Nie wierzysz mi... – Waldek spuścił wzrok.

– Wierzę ci. Tacy ludzie jak ty nie potrafią kłamać. Mówią to, co myślą i to jest ich broń. Ale ja nie umiem tego zrozumieć. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć.

– Ja też nie umiem. Głowię się nad tym. Znów nie będę mógł spać w nocy.

Henryk wstał i wziął wózek. Pacjent nie zadawał pytań, to on tu był lekarzem, to on tu był gospodarzem, Waldek był tu gościem. Przewrócił się na bok i legł na łóżku.

 

 

Henryk szedł korytarzem. Miał okropny humor. Był wściekły na cały świat i na siebie. Gdy myślał o swojej chandrze, na myśl przyszły mu słowa siostry Darii...

– ...W rozmowach...  zazwyczaj lekarze to gbury. Pan jest taki ciepły, niczym anioł? – wtedy dotknęła jego dłoni... teraz ręka mu drgnęła, tak jak gdyby poczuł znów jej dotyk. – Czy nikt jeszcze nigdy panu tego nie powiedział?

...Daria. – przebiegło mu przez myśl.

...Chciałam tylko powiedzieć, że wysłałam panu film, o którym wspominałam któregoś dnia... – przypomniał sobie.

Był już w korytarzu na swoim piętrze. Wszedł do gabinetu. Usiadł przed komputerem, odpalił go i zajrzał na „Pocztę”. Odnalazł mejla od Darii. Otworzył i zaczął czytać.

...Szanowny panie doktorze, kilka razy obejrzałam ten film, doszłam do przekonania, że wart jest obejrzenia. Zszokuje pana na pewno tak, jak i mnie, ale ja już oswoiłam się z tą myślą. Dla pana na pewno będzie to szokiem. I to jest film numer jeden. Zaznaczone są miejsca, na które trzeba zwrócić uwagę. I to jest film numer dwa. Nie wiem, co więcej powiedzieć? Dzisiaj żałuję, że puściłam go samego i że tak późno, albo, po co w ogóle go zatrzymywałam, sam pan zrozumie. Tu poszło o kilka minut, a może i sekund. Z pozdrowieniami, siostra Daria...

Szybko odnalazł załączniki i kliknął na film. Chciał oprzeć się wygodnie w fotelu, ale akcja zatrzymała go w połowie ruchu. Siedział w tak dziwnej pozycji i oczom, własnym oczom niedowierzał. Po chwili opadł na plecy w fotelu i głośno odsapnął.

– Nie. – dłońmi przetarł oczy. – Nie wierzę własnym oczom.

Wcisnął ponowne odtwarzanie. Znów wlepiał wzrok w ekran. Znów opadł na fotel. Po raz kolejny przetarł oczy. Podszedł do umywalki i przemył twarz. I znów włączył film. Pochylał się w kierunku ekranu, zatrzymywał film, przyglądał się klatkom, szczegółom... puszczał dalej i tak w kółko.

W telefonie odnalazł numer profesora. Zadzwonił. Po chwili rozmówca odebrał.

– Profesorze? Jest pan może w pobliżu komputera? Chciałbym przesłać panu pewien film. Dobrze by było, gdyby go pan obejrzał.

– Nie mam zbyt wiele czas. Mogę poświecić jedynie dziesięć minut.

– Ful. Już przesyłam.

– Czy mam się do tego odnieść?

– Niekoniecznie. Sorry, już go pan ma.

I rozłączył się. I teraz dopiero zrozumiał.

– Co ja zrobiłem? A jak to montaż?? Wyśmieje mnie.

Szybko odnalazł numer doktora Podgórskiego. Połączył się.

– Słucham, czy stało się coś? – zapytał głos w słuchawce.

– Nie. Nic takiego. Mam do ciebie prośbę... – powiedział doktor Szklarski.

– Słucham?? Ty do mnie?? Nie wierzę własnym uszom? Ale słucham. Jestem w domu i to jest już mój prywatny czas.

– Wiem i bardzo dobrze, że jesteś w domu. Prześlę ci pewien film. Ty zawsze z tej dziedziny byłeś najlepszy... powiesz mi, czy to oryginał, czy ktoś w nim grzebał? Klatka po klatce.

– Czy to znaczy...

– To nic nie znaczy. Nie oczekuj niczego po tym.

– Mh. Ok. akurat oglądamy na dużym ekranie filmy z dziećmi, przeproszę ich na chwilę. Ślij.

Bez zbędnych słów doktor Szklarski rozłączył się. Zamknął laptopa i wyszedł z gabinetu. Jak rzesz ten czas się dłużył?? Co chwila spoglądał na telefon, ale cyferki nie chciały przeskakiwać.

Skierował się do sali Waldka. Już był tuż, tuż, ale jednak zawrócił. I znów zaczął maraton spoglądania na telefon. Minutki nieubłaganie wolno mijały. Wreszcie zadzwonił telefon. Omal nie wypadł mu z dłoni, tak szybko chciał go otworzyć.

– Słucham. – zawołał do słuchawki.

– No muszę cię rozczarować... – nie wiedzieć dlaczego doktor Podgórski mówił strasznie wolno.

– Mów! Grzebane, czy oryginał?? – zawołał.

– Coś taki w gorącej wodzie kąpany? Oczywiście, że oryginał. Tylko...

– Żadne tylko! Tylko, co? – skręcał się i w jedną stronę, i w drugą. – Grzebane??

– Mówię, że nie. Oryginał. Tylko nie mogę zrozumieć? Facet musiał być w szoku?? – próbował uspokoić kolegę.

– Aa... – wreszcie zrozumiał. – Ale to już nie nasza sprawa. Chciałem tylko wiedzieć, czy obraz jest oryginalny. Reszta to sprawa policji i prokuratora. Jesteśmy lekarzami. – już chciał zakończyć rozmowę, ale kolega dalej mówił.

– Ale jako lekarz dobrze wiesz, że w szoku można robić różne rzeczy? Jakiś czas temu doznałeś tego na własnej skórze. – przypomniał.

– Zostaw mnie i moją skórę w spokoju. U mnie to nie szok, tylko lekarz zawinił i ty dobrze o tym wiesz? – zdenerwował się.

– Zastanawia mnie tylko, skąd dorwałeś taki film? – kolega zmienił ton.

– Zaspokoję twoja ciekawość. Tylko musisz się pospieszyć. Na kościele w Raszynie jest kamera. Myślę, że komputer początki kasuje po to, aby nagrywać bieżące godziny. Pospiesz się, zanim zniknie to bezpowrotnie.

– Chyba rozumiem...

Ale doktor Szklarski rozłączył się. Schował telefon i stanął obok ściany. Już chciał stuknąć kilka razy głową w ścianę, ale dał spokój. Skierował się do sali Waldka.

Pacjent leżał na łóżku, a cóż innego mógłby robić?? Lekarz usiadł na taborecie obok, milczał. Wlepił oczy w pacjenta, patrzył i milczał.

– Co się stało, doktorze? – Waldek nie wytrzymał milczenia, ale lekarz milczał. – Dzisiaj jeszcze nie wstawałem, już męczy mnie leżenie w jednej pozycji. Na drugim boku nie mogę leżeć, boli mnie głowa. Pomożesz mi.

– Poleż chwilę. Chciałbym z tobą porozmawiać. – poprosił lekarz.

– Mów. Mogę cię słuchać godzinami. Jak opowiadasz coś, to balsam dla moich uszu. – Waldek zawsze umiał rozweselić lekarza.

– Kiedyś powiedziałeś mi, że aby być przyjaciółmi, powinniśmy sobie ufać.

– Ale to prawda. To podstawa przyjaźni, każdej przyjaźni. – przypomniał Waldek. – Ja ci ufam. Wierzę w każde słowo, chyba, że nie masz racji? Nie zawsze musisz mieć rację.

– Chyba nie powinienem być twoim kumplem. – w jego głosie był smutek.

– Co? Oj, weź przestań. Jesteś lekarzem, inaczej postrzegasz niektóre rzeczy? – usprawiedliwiał go Waldek. – Co znów nawywijałem? Czy tym razem to ty? – ciekawość paliła Waldka.

– Gdybym opowiadał ci o swym życiu, czy uwierzyłbyś mi? – zapytał Henryk.

– Oczywiście. Skoro to opowiadałbyś mi, na pewno byłaby to prawda. To tylko od ciebie zależy, co chciałbyś mi opowiedzieć.

– Ty opowiadałeś, a ja nie wierzyłem ci. Brak wiary.

– Może coś kłamałem?

Henryk położył mu palec na ustach.

– Nie mów teraz. Nie umiałem ci uwierzyć, bo nie mogłem tego zrozumieć. Nie mogłem pojąć. Siostra Daria przesłała mi film. Na kościele w Raszynie mają kamerę, która zarejestrowała całą kraksę. – opowiadał Henio.

– Niemożliwe? – teraz Waldek niedowierzał.

– Oglądałem kilka razy. Nie wierzyłem własnym oczom. – Heniek wlepił swój wzrok w oczy Waldka. – Musiałem obejrzeć to kilka razy, aby zrozumieć zachowanie ludzi, zachowanie człowieka. Mówiłeś prawdę. Ten młody człowiek wyszedł z auta, podszedł do ciebie i zadał ci dwa ciosy i spokojnie wrócił na swoje miejsce.

– Może był w jakiejś hipnozie? W jakimś szoku? – dedukował Waldek.

– Słucham?? – Heniek nie wierzył własnym uszom.

– Teraz tak myślę, że ja też byłem w jakimś szoku. Gdy tak pomyślę, to faktycznie, dlaczego nie uciekałem? Jechało na mnie jedno auto, z drugiej strony drugie, a ja stałem, jak to ciele. – zamyślił się.

– Nie. Ja nie wierze własnym uszom i oczom.

– Heniu, bo ty jesteś lekarzem, a ja pacjentem. Ty widzisz ranę i ją szyjesz, mnie boli w środku i wiem, że tam coś mam. Ty nie widzisz u mnie w środku nic, bo jesteś lekarzem. Widzisz tylko czarno na białym.

– Patrzę i nie wierzę.

– Gdy dzisiaj zobaczyłem tego biedaka, uwierz mi zrobiło mi się go żal. Ale zareagowałem tak, jak zareagowałem. Teraz szkoda mi go.

– Zadziwiasz mnie. – Waldek wytrącił Henia z rytmu.

– Heniu, już trochę przeszedłeś w swoim życiu. Powinieneś rozumieć niektóre rzeczy. – przemawiał do rozsądku lekarzowi.

– Czyli mam rozumieć, chcesz wybaczyć mu? – zdziwił się Henryk.

– Heniu, w moim życiu skrzywdziło mnie kilka osób, w tym moi najbliżsi. Najbardziej bolą rany osób bliskich, ale te przeżywa się. Najbardziej ranią najbliżsi.

– Jemu chcesz wybaczyć, ale dzieciom nie wybaczyłeś? – zaciekawiło lekarza.

– Mylisz się. Najtrudniej jest wybaczyć samemu sobie. Dzieciom już dawno wybaczyłem. Teraz czekam, kiedy oni sami sobie wybaczą. Sobie samemu jest najtrudniej wybaczyć. Z tym żyje się aż do śmierci. W sercu zostaje żal, mogłem to zrobić inaczej, a nie zrobiłem. Dlatego tak łatwo wybaczam. Temu też wybaczyłem. On poniesie przez swe życie ten ciężar.

– Czy mnie też wybaczasz? – zdziwił się Heniek.

Waldek zaczął się śmiać.

Heńka telefon zaczął dzwonić.

– A co ci mam wybaczyć? – ze śmiechem zdziwił się Waldek.

Telefon wciąż dzwonił. Heniek spojrzał na ekran i włożył go do kieszeni.

– Nie chciałem uwierzyć, a okazało się, że miałeś rację.

– No i co ci mam wybaczać, że przekonałeś się? Tym większa satysfakcja.

– Więc nie wybaczasz mi?

– Wybaczam ci, wybaczam, żeby cię sumienie nie dręczyło. – uśmiechał się. – To co? Pomożesz mi? Chyba, że nie masz czasu? To ci też wybaczę.

– Mam czas, mam.

– Jak to masz? Czy to już po godzinach pracy? – zaciekawiło Waldka.

Heniek wyjął telefon.

– Już.

Pomógł stanąć Waldkowi na nogi i Waldek maszerował.

– Śmigam niczym gazela wysokogórska. – uśmiechał się Waldek.

Henryk siedział i uśmiechał się.

– Mam już doświadczenie, już wiem, że chodzenie to podstawa szybkiego wyzdrowienia. Chciałbym wyjść na korytarz, wiem, że tam znajdę chodzik. Wiem, wiem, mam chodzić bez chodzika,. Ale z nim jest bezpieczniej.

O dziwo lekarz nie zaprzeczał.

– Lubisz rozmawiać sam ze sobą?

Teraz Waldek roześmiał się.

– Jeżeli nikt nie chce, to dobrze i sam ze sobą. Prosiłem córcię, że gdy będzie jechać do mnie, żeby przywiozła mi mojego lapka i telefon. Widocznie coś popsuli, albo wyrzucili. Gdyby wszystko było OK. byliby już dawno u mnie. A tak w ogóle, to jaki dzisiaj mamy dzień. Pytałem o to, ale kochany doktor zgadał mnie.

– Jaki dzień? Piękny i słoneczny.

– To normalka. Zagubiłem już rachubę dni. Bezdomność pozbawiła mnie tylu pięknych dni.

– Dni?

Ale Waldek roześmiał się.

– Dni, lat.

Henryk usiadł wygodniej.

– Żebyś był świadom swego istnienia. Przywieźli cię do nas we wtorek wieczorem. W nocy byłeś operowany. Wywinąłeś nam figla, podjęliśmy decyzję, że pośpisz trochę. Wybudziłeś się w czwartek.

– A nie w środę?

Heniek zaczął się śmiać.

– Nie. W środę spałeś. W czwartek, gdybyś nie wywinął nam figla, byłby dzisiaj piątek, a tak masz sobotę.

– Po prostu zmuszacie mnie do snu.

– Nie. Zmuszamy cię do życia.

– Cieszę się.

– Z czego?

– Nie wiesz, ile dla pacjenta znaczy, gdy lekarz przebywa z nim tyle godzin, co ty teraz ze mną? Heniu, dał bym ci, nie wiem co, gdybyś tamtym razem chociaż raz przyszedł do mnie. Pogadał. Opowiedział, jak przebiegła operacja, co tam się wydarzyło? Boże, jak ja pragnąłem tego. Przyszedłeś, zgoniłeś mnie raz z łóżka, potem odwiedziłeś mnie, bo zaczynałeś dyżur.

Henryk spuścił wzrok i uśmiechał się.

– Dla was pacjentów, wszystko jest takie proste. Macie cały dzień wolny czas i czekacie, aż ktoś przyjdzie i zabije go wam. Ok, a inni pacjenci?

– Tak bardzo chciałem ci podziękować, że aż chęć podziękowania przerodziła się w obsesję uwielbienia.

– Przestań. Jesteś starym pochlebcą. Lubisz tak się podlizywać?

– Jestem tu już dzisiaj piąty dzień. – zauważył. – Wiesz może coś na temat mojego wypisu?

– Źle ci u nas? – zdziwił się lekarz.

– Nie, broń Boże. Ale kiedyś nadchodzi taki dzień. Tym razem nie chciałbym, aby mnie zaskoczył. Chciałbym wiedzieć wcześniej, chciałbym pożegnać się z ukochanym lekarzem. Kto wie, może znów nie zobaczymy się jakiś czas?

– Już spisujesz nas na straty?

– Heniu i tym razem jestem ci ogromnie wdzięczny. – podszedł do łóżka. – Muszę odpocząć. Męczę się. Dobrze wiesz, że jestem ci bardzo wdzięczny. – położył rękę na jego ramieniu. – Widzisz, jak życie płata figle.

– Że tak zapytam, do którego dziecka każesz się zawieść? – zaczął Henryk.

– Do żadnego. – Waldek spuścił wzrok.

– Ale sam nie dasz sobie rady, w swoim wielkim domu. Zakupy, posiłki...

– Córka ma przywieść mi laptopa, telefon... coś pomyślę. Ale żadne z dzieci.

Henryk już więcej nie pytał, Waldek też więcej nie chciał mówić.

– Ktoś do mnie dobijał się. – wskazał na telefon. – Oddzwonię.

Wstał i wychodził, gdy w progu wpadli na siebie. Do Waldka wchodziła rodzina. Szybkim gestem oczu spojrzał na torby.

– Proszę do mnie i to w tej chwili. – powstrzymał ich rękoma.

Zmieszani goście zatrzymali się. Poddali się woli lekarza i popychani do wyjścia wychodzili.

 

 

Hanka z Jurkiem weszli do Waldka.

– Witaj tatku. – Hanka ucałowała ojca.

– Witaj córciu. – ucałował córkę. – Cześć . – ucałował i zięcia.

– Część. – zięciu zdał się najbardziej speszony.

– Niech zgadnę? – spojrzał na wielkość toreb. – Nie wzięłaś laptopa?

– Tatusiu... – Hanka złapała się rękoma za twarz. – Na śmierć zapomniałam.

Waldek zaczął się śmiać.

– Słucham?

– Tatusiu, zapomniałam. – usprawiedliwiała się Hanka.

– Córciu i po co kłamiesz? – Waldek nie wierzył im.

Hanka odwróciła oczy.

– Następnym razem przywiozę. – wyciągała podarunki.

– Córciu, dlaczego kłamiesz? Ty nigdy niczego nie zapomniałaś. Zastanawiam się, co się stało?

– Kiedyś musi być ten pierwszy raz? – powiedziała już zadowolona z siebie.

– Widzieliście się z doktorem Szklarskim? – zapytał ich.

– Tak. – odpowiedział szybko zięć.

– Nie. – chciała go wyprzedzić Hanka.

Spojrzeli na siebie.

– Córciu i dlaczego mi kłamiesz?

Hanka usiadła obok ojca. Spuściła wzrok.

– Szklarski zabrał wam lapka? – zapytał.

– No dobrze, nakryłeś mnie na kłamstwie. – podniosła oczy. – Powiedział nam, że przez kilka dni nie możesz grać na kompie. Odda ci, jak będziesz dobrze chodził.

Waldek zaczął znów uśmiechać się.

– Wymyślasz kłamstwo za kłamstwem, a nie znasz prawdy. Dzisiaj Szklarski winszował mi mojego uporu w chodzeniu.

Hanka zaczęła płakać.

– Zachowuję się jak dzieciak. Przywiozłam ci laptopa, ale powiedział, że nie możesz oglądać go. Dobrze, pójdę, powiem, żeby oddał mi go. – i wyszła. Zapłakana weszła do gabinetu lekarza. – Panie doktorze, ja bardzo proszę, on wie, kiedy ja kłamię, a kiedy nie? Niech pan odda mu tego laptopa. Ja nie chcę po raz drugi stracić ojca. Już raz zrobiłam głupotę, że zabrałam matkę. Błagam.

Hanka przyniosła ojcu laptopa. Za Hanką przyszedł doktor Szklarski.

– Doktorze, niech pan pozwoli ojcu zatrzymać tego laptopa. – zaczęła płakać. – Ja ciągle jestem winna. Błagam.

Lekarz uściskał Hankę za ramie.

– Dobrze, jeśli przyrzeknie nam, że nie będzie męczył kręgosłupa, dla głupich filmików, że nie będzie szukał tego, o czym mu już powiedziałem.

– Nie rozumiem? – zdziwił się Waldek.

– Dobrze wiesz, o czym mówię. Powiedziałem ci, że zakonnica zamieściła film, chcesz go znaleźć. Owszem, może i znajdziesz, bo jesteś uparty, ale ten film może cię zabić. Dobrze wiesz, jaki jesteś słaby psychicznie. Ciebie osłabia rozmowa, tego możesz nie przeżyć. Ja dzisiaj załatwiłem ci pielęgniarkę. Chcę wreszcie wyspać się po tylu dniach. Ja nie boję się o siebie, ja boję się o ciebie. Czy teraz to rozumiesz?

– Kochany doktorze... – Waldek szukał spokojnych słów. – Przyrzekam ci, że ani dzisiaj, ani jutro, ani po jutrze nie będę szukał żadnych filmów zakonnicy. Czy teraz wierzysz mi?

Heniek podszedł do pacjenta. Wziął go za rękę. Chwilę trzymał go tak.

– Gdy rozmawialiśmy, dzwonił telefon... pamiętasz? – powiedział.

– Tak... – zdziwił się Waldek. – Co to ma wspólnego z moim laptopem?

– Nic. – powiedział cicho lekarz. – Ten chłopak... zmarł.

Waldek zamilkł. Hanka przestała szlochać. Lekarz postał chwilę i wyszedł. Goście spoglądali chwilę na ojca, ojciec na dzieci. Wreszcie Hanka nie wytrzymała.

– Tatuś? O czym mówił pan doktor? – oczy wlepiła w ojca.

– To nie moja sprawa. – Waldek najwyraźniej nie miał ochoty na pogaduchy.

– Tatuś? Ale on powiedział to tak, jak gdybyś coś jednak miał?

Waldek usiadł na łóżku.

– Chodźcie tutaj. – wskazał miejsce przed sobą.

I Hanka z Jurkiem usiedli naprzeciw niego.

– Nie wiem, od czego zacząć? – Waldek patrzył w podłogę. – To jest trochę zagmatwane.

– Najprościej jak możesz? – Hanka oparła ręce o jego kolana.

– Najpierw rozumiałem to inaczej, po swojemu. Teraz patrzę już na to z innego punktu. – Hanka rozłożyła ręce. – Gdybym z tamtego kościoła wyszedł pięć minut wcześniej, gdybym wyszedł pięć minut później... ci dwaj żyliby.

– Jacy dwaj? – nie rozumiała Hanka.

– Samochodem z Warszawy jechał doktor Kornas z synem. Ponoć jechali na urlop. Gdy zobaczyli ten wypadek, jego syn skręcił na chodnik i ominąłby wszystko. Nikomu nic by się nie stało. Ale na chodniku stałem ja, doktor Kornas w ostatniej chwili złapał za kierownice i skręcił w bok.

– Prawidłowy odruch kierowcy. – wyjaśniła Hanka.

– To prawda, mieli mnóstwo miejsca, ale oni trafili akurat w drzewo. Zakonnica znalazła film, ponoć na nim jest wszystko jasne.

– Jak nazywa się zakonnica?

– Nie wiem, nie znam jej. Widziałem ją kilka chwil. Dla mnie, po prostu, zakonnica. Ja zapamiętałem twarz tego, który mnie uderzył. Henryk powiedział mi, że tu leży kierowca samochodu, który mnie ominął. Chciałem podziękować mu za to i zaprowadził mnie do niego. Chciałem podziękować mu, bo jego stan miał być ponoć ciężki. Ale ja w nim rozpoznałem tego, który mnie uderzył. – Hanka zakryła sobie dłońmi usta. – Heniek nie wierzył mi. Wróciliśmy tu i zaczęliśmy rozmawiać. Szkoda mi zrobiło się tego chłopaka. Naprawdę szkoda. Powiedziałem Heńkowi, że wybaczam mu. Nie chciał uwierzyć. Długo rozmawialiśmy. W czasie rozmowy dzwonił telefon. Nie chciał odebrać. Teraz rozumiem. W tym czasie zmarł ten chłopak. Cieszę się, że zdążyłem mu wybaczyć.

 Hanka wpatrzona w ojca wzięła jego dłonie.

– Heniek miał nawet pretensje do mnie. Wtedy powiedziałem mu, że wam też wybaczyłem, bo nie można gniewać się na kogoś, kto zrobił ci krzywdę w nieświadomości. Ja wiem, że to boli, ale...

Hanka zaczęła płakać i ucałowała dłonie ojca.

– Tatuś, twoje przebaczenie nie wróci życia matce. Ja z tym ciężarem, będę żyła do końca życia, swego życia. Ale dziękuję ci, że mi to mówisz, bardzo dziękuję.

Waldek wziął ją w ramiona.

– Przepraszam, ale musze zapalić. Naprawdę muszę. – sięgnęła do torebki.

– Nie pal córcia. To trucizna. – uprzedził ją.

– Może masz racje, ale trochę odstresowuje.

 

 

 
Przycisk Facebook "Lubię to"
 
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja