3. „Anioł życia”
Do sali wszedł lekarz.
– Dzień dobry panowie. – stanął i czekał.
– Dzień dobry. – odpowiedzieli prawie wszyscy i to prawie jednocześnie.
– Pan Malarczyk? – zapytał lekarz.
– To ja. – chory podniósł się na rękach.
– Waldemar Malarczyk. – dodał lekarz.
– Zgadza się. – chory spuścił nogi z łóżka.
– Niech pan leży, niech pan leży. – powstrzymywał go lekarz. Podszedł do jego łóżka.
– Nie, proszę pana, nie jestem aż tak obłożnie chory. Powoli, ale podniosę się. – upierał się pacjent.
– Dzień dobry. – lekarz podał dłoń pacjentowi.
– Witam serdecznie. – pacjent uścisnął dłoń lekarza i zsunął się z łóżka.
Lekarz powstrzymał go za ramię na łóżku.
– Nazywam się Henryk Szklarski. Jestem neurochirurgiem z Kliniki na Banacha.
– Miło mi. – pacjent uśmiechnął się do lekarza.
– Pana lekarz prowadząca poprosiła mnie o konsultację w pańskiej sprawie. – pospieszył z wyjaśnieniem lekarz.
– Tak. Wiem. Doktor Dąbrowska powiedziała mi. – wyjaśnił pacjent.
– Zanim wydam swoją opinię, chciałbym poznać pańską wersję. Co pana boli? – splótł ręce z tyłu ciała.
– W tej chwili...? – pacjent wlepił wzrok w lekarza.
– Proszę opowiedzieć mi swoimi słowami. – i palcami zrobił wirtualny ruch w powietrzu. – Ale tak, abym zrozumiał.
– Boli mnie kręgosłup lędźwiowy... ból promieniuje do lewej nogi, aż do czubków palców. – i tak jak chciał lekarz pacjent pokazywał miejsca bolące.
– Od jak dawna ma pan dyskopatię? – zapytał lekarz.
– Przepraszam, a co to takiego? Bo nie wiem, jak odpowiedzieć? – zdziwił się pacjent.
– Nie wie pan, co to jest dyskopatia? – lekarz też wyraźnie był zdziwiony.
– Nikt przy mnie nie używał jeszcze takiego terminu. – uśmiechnął się zawstydzony pacjent.
– Od kiedy ma pan te bóle? – zapytał lekarz uśmiechając się.
– Obecnie od trzeciego kwietnia. – pacjent spoglądał na lekarza. – Cały marzec bolało mnie, ale dałem radę chodzić do pracy. – wyjaśnił. – Ale od trzeciego kwietnia... – spuścił wzrok, przez chwilę szukał słów. – Życie to jest taka wredna kurwa. Od trzeciego kwietnia nie mogę sobie założyć skarpety, nie mogę założyć buta. Po prostu nie mogę się schylić. W kościele nie mogę uklęknąć. Nic nie mogę. Nawet leżeć. W poniedziałek, czwartego, byłem u lekarza rodzinnego i u rehabilitanta... zwolnienie... ale co mi to daje, jak ja nie mogę się ruszać. We wtorek chodziłem po pokoju... chciałem rozchodzić ten ból... coś mi chrupnęło... upadłem na stół, na blat... i dobrze, bo inaczej to chyba bym zabił się, albo połamał. Kręgosłup. Lekarze stwierdzili na wizycie „Rwę kulszową”. Dziesięć dni prochy, nic nie pomogło, dziesięć dni zastrzyki, też nic nie pomogły.
– Rozumiem. – lekarz też przyglądał się pacjentowi.
– Ale rehabilituję się już około sześciu lat. – wyjaśnił pacjent.
– Rozumiem. – lekarz z lekka uśmiechnął się.
– Kiedyś miałem wypadek w pracy i chyba to pomogło mi w tym wszystkim. – sięgał pamięcią w odległe lata.
– Co to za wypadek? – zaciekawiło lekarza i oczy utkwił w pacjencie.
– Spadłem z rolek... no powiedzmy z podestu... z około pół metra. Chcąc ratować się uderzyłem plecami. Ale w szpitalu w Grodzisku prześwietlenia nic nie wykazały.
– Co panu prześwietlano? – ciekawiło lekarza.
– Lewą stopę... bo cholernie bolała mnie... myślałem, że mam pękniętą kość. Prześwietlono mi klatkę... kręgosłup, ale też nic nie wykazało.
– Aha... rozumiem... nie musiało. – znów z lekka uśmiechnął się.
– Byłem wtedy półtora miesiąca na zwolnieniu i wróciłem do pracy. – wyjaśniał dalej pacjent. – Po jakimś czasie zacząłem rehabilitację kręgosłupa.
– Który odcinek. – był wyraźnie zaciekawiony.
– Najpierw bolał mnie szyjny, ale w krótkim czasie przeszło na lędźwiowy. – pacjent nie odrywał oczu od lekarza.
– To normalne. – znów wyjaśniał lekarz – Ból musiał się umiejscowić. To logiczne.
– A teraz od trzeciego kwietnia już nie daję sobie rady. – pacjent skwasił minę. – W marcu jeszcze wytrzymywałem. Teraz już nie mogę. – pacjent spuścił wzrok. – Do trzeciego kwietnia byłem twardzielem, od trzeciego... jestem mięczakiem. – ścisnął wargi.
– Co to znaczy? – lekarz nie odrywał oczu od pacjenta.
– Przez te trzy tygodnie płaczę w nocy z bólu. – pochylił głębiej głowę. – Nie daje już rady. W dzień wytrzymuję, w nocy nie.
– Teraz też? – zdziwił się lekarz.
– Nie. – podniósł głowę. – Jak przyszedłem do szpitala faszerują mnie prochami, kroplówki i da się przeżyć. – zaczął bawić się palcami.
– Rozumiem. – lekarz wciąż nie odrywał wzroku od pacjenta. – Dziękuję za informacje. – oparł się plecami o ścianę. – Teraz ja będę mówił, a pan posłucha. Ma pan rozległe... albo powiem inaczej, wiele protruzji... – zdziwiła lekarza mina pacjenta, więc od razu dodał. – Zapewne nie zna pan tego terminu medycznego? Protruzja, to mała przepuklinka, która kiedyś będzie przepukliną międzykręgową. Ja rozumiem, że pacjent, nie musi znać terminów lekarskich... gdyby coś było dla pana niezrozumiałe, proszę pytać, a ja wyjaśnię tak, aby pan to zrozumiał.
– Będę słuchał i przytakiwał. Nie chce wyjść na strasznego ciemniaka. I tak większości nie zrozumiem. – z zawstydzeniem odparł pacjent.
– Chodzi o to, aby pan zrozumiał. Niech pan nie pomyśli sobie, że ja popisuję się przed panem znajomością medycznych nazw... używamy ich na co dzień. Dla nas to chleb powszedni. My, lekarze, nie możemy używać innych nazw choroby, takich jakich używają pacjenci... świadczyłoby to, o fachowości lekarza. Być może, dlatego pacjenci nie zawsze rozumieją, o czym mówi lekarz.
– Właśnie. – przytaknął pacjent.
– A powinni. – przyznał lekarz.
– I tak żyjemy w nieświadomości medycznej... – uśmiechnął się pacjent.
– Pacjent powinien zrozumieć, co mówi lekarz. Dyskopatię trzeba zrozumieć, aby ją leczyć. – uśmiechnął się lekarz.
– Przepraszam, a co to jest, właśnie to, co pan mówi? – przerwał mu pacjent.
– Dyskopatia? To właśnie to, na co pan cierpi. Proszę pana, rezonans wykazał u pana pękniecie dysku. Z tego, co mi pan naświetlił, mam już jako taki obraz. Wykruszony kawałek dysku wchodzi panu... wchodzi w szczelinę międzykręgową. – dziwnie zamknął oczy, jak gdyby za powiekami miał opisane wszystko. – Po drodze niszczy panu mięsień trójgłowy... naciska na nerwy, konkretnie korzonki nerwowe, które potęgują pana ból.
– Pani doktor Dąbrowska powiedziała mi, że to trzeba usunąć. – pochwalił się pacjent.
– Uprzedził mnie pan. – lekarz znów uśmiechnął się do pacjenta, a uśmiech był bardzo serdeczny. – Z tym schorzeniem da się żyć. – zaczął wyjaśniać. – Może pan tak żyć miesiąc, dwa... może pół roku... może rok... ale wcześniej, czy później zostanie pan kaleką. – znów zamknął oczy. – Może uda się panu wytrzymać nawet dwa lata, ale potem już tylko wózek i kalectwo. Ale jak panu powiedziała doktor Dąbrowska, można to zoperować. I właśnie ja po to tu jestem. – znów uśmiechnął się swym serdecznym uśmiechem. – Pan musi zrozumieć. Pan musi świadomie podjąć decyzję o operacji. Ale to nie jest koniec świata. W każdej chwili pan może się wycofać. Może pan poczuć ulgę i nie musi pan poddawać się operacji. Ale... nie radzę. Stan, w jakim pan w tej chwili się znajduje, to beznadziejny stan. W tej chwili każdy niekontrolowany ruch, czyni z pana kalekę. Operacja... to nawet można nazwać zabiegiem...
– Ja już rozmawiałem z panią Dąbrowską. Jestem zdecydowany na operację. – spokojnie dodał pacjent.
– Bardzo dobrze... – znów na twarzy lekarz pojawił się jego piękny uśmiech. – ...bo w przeciwnym wypadku uszkodzi pan sobie do końca mięsień trójgłowy, a wtedy skutki będą o wiele gorsze. Operacja będzie lekka. Rozetniemy, wyjmiemy to, co panu przeszkadza, zaszyjemy i następnego dnia do domu.
– Cieszę się. – i pacjent radośnie uśmiechnął się.
– Operowany będzie pan od tyłu... to chyba jasne. Znieczulenie ogólne, to znaczy, będzie pan uśpiony. – wyjaśniał dalej lekarz.
– Słucham. – zdziwił się pacjent. – Ale pani Dąbrowska powiedziała, że znieczulenie będzie dolędźwiowe... że nie będę usypiany. – pacjent wbił w lekarza swe zdziwione oczy.
– Doktor Dąbrowska jest lekarzem neurologiem, nie chirurgiem. – w głosie lekarza dało się zauważyć pewne podniecenie, a może i zdenerwowanie. – Doktor Dąbrowska nie robi operacji i nie powinna wypowiadać się na temat sposobów operowania. Doktor Dąbrowska nie ma pojęcia o operacjach... i nie powinna się wypowiadać. Ja jestem neurochirurgiem i nie wypowiadam się na temat sposobów leczenia doktor Dąbrowskiej, bo się nie znam. Nie powinien pan słuchać doktor Dąbrowskiej... później porozmawiam z doktor Dąbrowską i poproszę ją, aby nie wypowiadała się na tematy, których nie rozumie.
Waldek upadł na poduszkę i zaczął płakać.
– O co chodzi? Dlaczego pan płacze? – zdziwił się lekarz.
– Doktorze... – pacjent podniósł się. – ...ja wiem, że pan jest fachowcem, że operacja się uda, ale ja jej nie przeżyję. – i z oczu pacjenta ciekły prawdziwe łzy.
– Ile pan ma lat? – zadziwiło lekarza.
– Sześćdziesiąt trzy. – wyjaśnił pacjent. – Ale ja nie wstydzę się łez. Od trzeciego kwietnia już nie wstydzę się łez.
– Nie o to chodzi. – przerwał mu lekarz. – Proszę pana operowałem już osiemdziesięciolatka i przeżył.
– Ale ja mam chore serce. – pacjent poprzez łzy w oczach spojrzał w oczy lekarza. – Gdy przyszedłem do szpitala podłączyli mnie pod monitor. Obserwowałem... tam tętno miałem trzydzieści osiem. Podłączyli mi Holtera, w nocy tętno spadało mi do trzydziestu czterech. Ja wiem, że mnie uśpicie, ale nie obudzicie mnie. A ja nie chciałbym być trupem. Jeszcze nie teraz.
Teraz dopiero lekarz zrozumiał pacjenta.
– Proszę pana, jeszcze nie zdarzyło się, aby nam na stole zszedł pacjent. – wyjaśnił mu.
– Wierzę panu, ale telewizja wciąż trąbi, bo ktoś czegoś nie dopilnował. – wyjaśniał wystraszony pacjent.
– Proszę pana umieralność podczas operacji, to jest jeden procent, co ja mówię, może jeden promil. – przekonywał pacjenta. – Owszem, zdarza się.
– Ale ja nie chciałbym być tym jednym. Kocham życie. Ja chciałbym żyć. – płakał pacjent.
– Proszę pana, nikt pana specjalnie nie uśmierci. Ma pan już swoje lata. Pańskie organy już być może nie nadają się. Nikt pana specjalnie nie uśmierci. Ale, to fakt, nikt panu też nie da sto procent gwarancji... bo wie pan, nikt nie wie... nikt z chirurgów nie bierze odpowiedzialności... nikt nie weźmie na siebie takiego brzemienia.
– Rozumiem... wiem to i rozumiem. – pacjent spuścił wzrok.
– Od jak dawna ma pan bradykardię? – zapytał lekarz.
– A co to jest? Bo nie wiem, czy w ogóle mam to? – zdziwił się pacjent.
– A skąd pan wie, że ma pan chore serce? – zdziwił się lekarz. – Rozmawiał z panem kardiolog. Doktor prowadząca nic o tym nie wspomniała.
– Kardiolog...
– Czy jest pan pod stałą opieką kardiologa?
– Tak.
– Od jak dawna? – i lekarz wbijał w pacjenta swój wzrok.
– Od dwutysięcznego roku. Wtedy znalazłem się w szpitalu... nadciśnienie... tętno skoczyło mi dwieście dwadzieścia na sto osiemdziesiąt. Od tamtego roku leczę się na nadciśnienie. Kupiłem aparat... zawsze dziwiłem się dlaczego żona ma tętno siedemdziesiąt i więcej, a ja tylko pięćdziesiąt... potem, co kilka lat mniej, aż doszło do czterdziestu czterech, dwóch...
– Co na to kardiolog? – lekarz zdawał się wciąż być zdziwionym.
– Kardiolog... nie chciałbym obrażać lekarzy, ale kardiolog, do którego chodziłem... musiałem z niego wyciągać wiadomości... nigdy nie patrzył w oczy i na dodatek milczał. Zawsze mówił, wszystko w porządku, proszę zapisać się na najbliższy termin... i tak cały czas. Kiedyś zapytałem, czy powinienem mieć wstawiony rozrusznik... dla bezpieczeństwa... odpowiedział, że nie. Nie widzi potrzeby. Robiłem Holtera... nie widział potrzeby... robiłem „Echo serca”... nie widział potrzeby.
– Więc, po co pan chodzi do niego? – zdziwił się lekarz.
– Wiem... będę musiał zmienić lekarza. – pacjent znów wstydliwie spuścił wzrok.
– Bradykardia, to jest właśnie to, o czym pan mi opowiada. – wyjaśnił wreszcie lekarz. – Zwolnione bicie serca.
– Nie znałem dotychczas tego pojęcia. Nie wiedziałem, co to? – wytłumaczył się pacjent.
– Rozumiem. Osobiście zalecałbym panu operację. – lekarz zniżył ton. – Bez niej po kilku miesiącach... ewentualnie po roku, czeka pana kalectwo. – ostrzegał.
– Nie chciałbym być kaleką. Ale chciałbym także żyć. – pacjent spojrzał lekarzowi prosto w oczy.
– Przekażę pani doktor, aby zaleciła konsultacje z kardiologiem, chociaż wiem, że już miał pan taką. U nas zajmie się panem anestezjolog. – wyjaśniał dalej lekarz.
– Panie doktorze... nie chcę być kaleką... kocham życie... dlatego zgadzam się na operację... ale proszę o jedno... muszę przygotować żonę na ewentualność, że zostanie wdową... – i coraz bardziej głos jego łamał się.
– Niech pan nie straszy żony. – prosił lekarz.
– Dlatego dzisiaj nie powiem panu „tak”. – znów zawiesił swój wzrok na lekarzu. – Czy... mogę porozmawiać z nią jutro i dopiero dać odpowiedz?
– Może pan, ale błagam, niech pan nie straszy żony. – i lekarz zamknął śmiesznie oczy.
– Ja wierzę, że jest pan fachowcem w swojej dziedzinie, bo pański szpital nie przysłałby tu laika, ale znam swoje serce. Wierzę, że pan jest najlepszym z chirurgów...
– Jestem neurochirurgiem. Dość już tych pochwał. – przerwał mu lekarz.
– Doktorze, ja też pracowałem w firmie... dość dużej. Byłem tam kontrolerem jakości. Dopóki byłem laikiem nikt nie wysyłał mnie na delegacje, nikt nie zasięgał mojej opinii. Dopiero, gdy stałem się fachowcem, liczono się z moim zdaniem i z moją opinią. Dlatego wiem, że pan jest najlepszym fachowcem, najlepszym lekarzem, najlepszym neurochirurgiem... Cieszę się, że miałem przyjemność pana poznać. Wiem, że uda się państwu mnie uśpić... ale nie wiem, czy uda się lekarzom wybudzić mnie. – pacjent popisywał się swą wiedzą.
– Zarządzę konsultacje z kardiologiem i on panu wszystko wytłumaczy. U nas będzie miał pan konsultacje z anestezjologiem, będzie mógł pan też o wszystko pytać. Bez obaw. – uspakajał go lekarz.
– Jest pan dla mnie, jak anioł... – jakoś ciepło powiedział pacjent.
– Nie. – i lekarz ze swym ciepłym uśmiechem przymknął oczy. – Myli się pan. Jestem tylko lekarzem.
–... jak anioł życia. – dokończył pacjent.
– Nie. – poprzez zamknięte oczy dokończył lekarz. – Jestem tylko neurochirurgiem. – i zabrzmiało to bardzo dumnie.
– Jutro dam odpowiedz... chociaż wiem, że i tak muszę się zgodzić.
– Też tak myślę. – przyznał lekarz. – Pan nie ma wyjścia. Każdy dzień zwłoki, to mniejsze szanse.
– I jeszcze jedno... dwudziestego drugiego maja, mam chrzest swojej ukochanej wnusi. Chciałbym być na nim. Proszę, aby operacja była, albo po dwudziestym drugim, albo tak, abym już mógł wstać. Błagam pana, niech pan uczyni tak, abym był na chrzcie. – z ledwością utrzymywał się pacjent.
– Ze szpitala wyjdzie pan następnego dnia po operacji. Już teraz szpital nie trzyma dłużej. – wyjaśnił pacjentowi.
– Niech cię Bóg błogosławi doktorze. – powiedział bardzo spokojnie pacjent.
– Dziękuję. – jeszcze cieplej odpowiedział lekarz. – Proszę być dobrej myśli.
– To ja dziękuję. Czy pan wyznacza termin operacji? – zapytał pacjent.
– Nie. Jest ustalona kolejność. Jest grafik i musi pan czekać. Zostanie pan powiadomiony. – stanął przed pacjentem w swej okazałości.
– Dziękuję jeszcze raz. – pacjent już chciał zsunąć się z łóżka, gdy lekarz przytrzymał go.
– Nie trzeba. Niech pan siedzi.
Po wyjściu lekarza jeszcze chwilę siedział w swej pozycji... nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. Spojrzał na sąsiada pod drzwiami. Na młodego człowieka, który według opinii lekarza ma to samo, co i on, ale dlaczego biega? Otarł oczy i położył się.
...kara za moje grzechy?? – z oczu sypnęły mu się łzy. – ...inni gorzej grzeszą i nie cierpią tak?? Dlaczego??
Zakrył ręką twarz.
– No widzisz Wiesław, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. – ciszę przerwał Jerzy. – Głowa do góry.
– Dobrze ci tak mówić, bo jeszcze nic nie wiesz. – odgryzł się Jerzemu.
– Nie wiem tylko, dlaczego o mnie zapomniał. – upomniał się o swoje kolega Ługomski. – Miał przyjechać do nas wszystkich, załatwił jednego i do domu?? – ale nikt mu nie odpowiedział. – Chciałbym wiedzieć, co ma mi do powiedzenia?
Jakiś czas trwało milczenie. Nie było chętnych do dyskusji.
– No ale chyba lepiej, że cię zoperują? – wreszcie milczenie przerwał Jerzy.
– Tak, lepiej... ale jak ja powiem to żonie? – Waldek otarł oczy.
– No normalnie, idę na operację. – wyjaśnił mu Jerzy.
– Jurek, daj spokój. Jak powiem jej, że po operacji może zostać wdową. – łamanym głosem dodał Waldek.
– Wiesław, przestań. Masz czekoladkę i przestań.
– Jerzy, ja jestem Waldek. Waldek, a nie Wiesław.
– A, a tam, ciągle się mylę. – roześmiał się Jerzy. – To przez mojego szwagra, on jest Wiesiek.
Na korytarzu rozległy się głosy, potem kroki... do sali wszedł lekarz.
– Pan Łukomski? – zapytał doktor. – Który to z panów?
– Ługomski. – poprawił go pacjent.
– Tadeusz Łukomski...
– Ługomski, Tadeusz Ługomski. – kolejny raz poprawił go pacjent.
– Przepraszam, przekręciłem nazwisko. Bardzo przepraszam. – lekarz podał pacjentowi dłoń.
– Nie szkodzi. – pacjent przywitał się z lekarzem wstając.
– Proszę usiąść. Do mnie nie trzeba wstawać. Pacjenci nie muszą.
– W odróżnieniu od tamtego pana... – pacjent wskazał na poprzednika. – ...ja jestem sprawny.
– To za chwilę do tego dojdziemy. – lekarz oparł się o ścianę. – Proszę tylko nie uprzedzać mnie w diagnozie. Chciałbym wiedzieć, z czym trafił pan do szpitala? Z czym zgłosił się pan tu?
Głos lekarza wprost hipnotyzował Waldka. Podłożył pod głowę rękę, aby lepiej widzieć rozmawiających, ale po chwili podniósł się. Usiadł na łóżku. Najpierw ukradkiem obserwował rozmawiających, ale potem wlepił wzrok w lekarza.
– Doktorze... ustalmy jedną rzecz, abym nie musiał kilka razy powtarzać się. Prowadzę dość dużą firmę i nie stać mnie na marnotrawienie czasu. U mnie czas, to pieniądz.
– Rozumiem. – lekarz z lekka uśmiechnął się. – Od kiedy pan cierpi na dyskopatię? Albo inaczej, z czym przyszedł pan tu, do tego szpitala? – przyglądał się pacjentowi.
– Zaniepokoiło mnie drętwienie nogi. – zaczął pacjent.
– Gdyby nie drętwienie, nie pojawiłby się pan tu? – zdziwiło lekarza.
– Nie rozumiem? – pacjent wyraźnie zdziwił się. – Czy pan w ogóle wie, co to jest własny interes? – zdziwił się pacjent.
Lekarz znów uśmiechnął się.
– Nie. – przyznał szczerze. – Ale rozumiem, że pan udzieli mi kilku wskazówek. Przepraszam, wróćmy do sedna. Co pana zaniepokoiło?
– Czasami trzeba pracować po dwanaście, osiemnaście, po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czasami dwa dni na okrągło. Zrzucałem winę drętwienia nogi na przesilenie pracą.
– Od jak dawna czuje pan drętwienie? – lekarz próbował dostać informacje przydatne jemu.
– Doktorze?.. na takie głupoty człowiek nie zwraca uwagi. – pacjent już chciał rzucić rękoma.
– Ale to pańska noga, pańskie ciało, to przecież pan. Całe ciało to pan.
Pacjent spojrzał dziwnie na lekarza. Zadzwonił telefon. Pacjent chwycił za telefon.
– Sorry, ale w tej chwili nie mogę rozmawiać. Jestem w szpitalu. Jest lekarz u mnie. – i odłożył telefon. – Przepraszam.
– Czy pamięta pan jakieś zdarzenie, przy którym mogło dojść do uszkodzenia kręgosłupa? Nie ukrywajmy, bo pan wie, że ma pan uszkodzony kręgosłup. – dochodził do sedna lekarz.
Pacjent na chwile odwrócił głowę, jak gdyby szukał tego, co chce powiedzieć.
– Czy pan pracuje fizycznie? – zapytał lekarz.
Pacjent najpierw odsapnął, potem dodał.
– Jakby to powiedzieć? – zastanowił się. – Czy pan wie, co to jest mieć własną firmę?
– Nie.
– Prowadzić ją, aby przynosiła zyski? – pytał dalej pacjent.
– Nie. Przyznaję. Pracuję w firmie, gdzie za mnie myśli dyrektor lub inny przełożony. – wyjaśnił lekarz.
– Czasami trzeba dźwignąć... zrobić coś, co na co dzień robią pracownicy, a czasami trzeba stanąć i robić to, co robią oni, albo i więcej, bo to jest moje. – tłumaczył pacjent.
– Rozumiem. Czy kiedyś doszło do takiej sytuacji, że uderzył się pan kręgosłupem, dźwignął pan coś nieopatrznie... rezonans wykazał u pana pęknięcie dysku... chcę, abyśmy doszli do tego, czy to mogło stać się w pracy, przy pracy... i tak dalej. Dysk sam z siebie nie pęka. Nie wiem, czy pan wie... dysk to tkanka miękka.
– Proszę pana... oblukałem Internet w szerz i wzdłuż. Naczytałem się tego tyle, że już mi się miesza w głowie. Mógłbym pisać doktorat. – szpanował pacjent.
– W Internecie zawarte są ogólne informacje. Każdy przypadek pacjenta, to osobisty przypadek. Każdy przypadek jest inny... i chyba tego nie znajdzie pan w Internecie.
– Doktorze... – pacjent znów spojrzał w bok. – Takich sytuacji było dziesiątki, nie powiem, że setki. To jest wszystko moje. Ja nie mogę oszczędzać się. Ja pracuję dla siebie.
– Ja rozumiem pana, ale pracę trzeba wykonywać bezpiecznie. Ale pomińmy to... lekarz prowadzący, na pewno panu przekazał wynik rezonansu... – pacjent kiwnął głową. – Pan, podobnie jak tamten pan, ma wykruszony dysk. W jakiś sposób pan się tego nabawił. U pana jest nieco inna sytuacja. Kawałek dysku, który pływa tam sobie gdzieś, uciska u pana na... na mięsień trójgłowy łydki, a jest tam kilka mięśni, surae, gastrocnemius, caput mediale, caput laterale, soleus, który łączy się aż ze ścięgnem Achillesa poprzez mięsień Achillis. Każdy z tych mięśni jest za coś odpowiedzialny... to, że może pan zginać nogę, że może pan ją prostować, że idzie pan w tył i w przód... Wykruszony kawałek dysku, ugniata pana gdzieś na korzeń nerwowy, który odpowiedzialny jest za to, że pan nie odczuwa bólu. U pana... – lekarz wskazał poprzedniego pacjenta. – ...wykruszony dysk ugniata na korzeń nerwowy, który potęguje ból. Organizm ludzki, to wielka zagadka. Ten sam korzeń nerwowy może czynić zupełnie co innego.
Lekarz przerwał na chwilę.
– Jeśli czegoś pan nie rozumie, proszę pytać... wytłumaczę. – dodał.
– Doktorze, przejdźmy do sedna sprawy. – ponaglił go pacjent. – Czym to leczyć? Jak to wyleczyć?
– Tak, jak u pana... – lekarz gestem ręki wskazał poprzednika. – ...operacja.
Waldek spoglądał na postać lekarza. Hipnotyzował go jego głos. Siedział wpatrzony. Ręką wyobraźni przyłożył do jego pleców skrzydła.
...Tacy lekarze, to anioły życia. To oni niosą nam zdrowie. Zdrowie, które my sami niszczymy. – ze smutkiem spuścił wzrok.
– Czyli, że byłbym unieruchomiony na miesiąc, na dwa? – zdziwił się pacjent.
– Czy coś w tym złego? – zdziwił się lekarz.
– Proszę pana?... – pacjent roześmiał się. – ...to nie wchodzi w grę.
– Słucham? – zdziwił się lekarz.
– W miesiącu maju, czerwcu i lipcu mam do zawarcia kilka kontraktów... bagatela, na kilka milionów... pan uważa, że mnie na to stać? Że mnie stać teraz, aby się operować? – pacjent był wprost oburzony.
– Słucham? – powtórzył lekarz.
Wlepił w pacjenta wzrok.
– Jak wielkie kontrakty pana czekają? – zaciekawiło lekarza.
– Trzy, cztery, może pięć milionów. Wtedy firma zacznie stawać na nogi. – wyjaśnił pacjent.
– Czy pan wie, co pan mówi? Czy pan wtedy będzie szczęśliwy? – lekarz wbił wprost w pacjenta swój wzrok. – Powiedzmy, że pan ma te pięć milionów, czy pan będzie wtedy szczęśliwy?
– No... bez pieniędzy ciężko żyć. – z uśmiechem dodał pacjent.
– Pan nie zdaje sobie sprawy z tego, co pan mówi? W takim stanie rzeczy, może pan funkcjonować jeszcze miesiąc, dwa miesiące, może rok, bo nie odczuwa pan bólu. Ale kiedyś pan coś dzwignie, zrobi nie taki jak trzeba ruch, wykruszony dysk uszkodzi panu do końca korzeń nerwowy. W jednej chwili poczuje pan ogromny ból i to będzie wszystko, co pan poczuje. Nawet pan nie zauważy, w którym miejscu pana zabolało? Potem, to już tylko wózek... dobrze będzie jeśli będzie mógł pan korzystać sam z toalety i jeść. A jeśli nie?? Niech pan powie, co potem panu z tych milionów? Ile warte potem będzie pana życie... albo raczej zdrowie? Czy zna pan sumę? Chyba nie?
Popatrzył na milczącego pacjenta.
– Tamten pan cierpi, więc oszczędza kręgosłup. Pan nie odczuwa bólu, pan nie oszczędza go. – wyjaśniał dalej lekarz.
– Chce pan powiedzieć, że to moja wina? – zdenerwował się pacjent.
– Niech pan nie zrozumie, że ja pana straszę. Ja wcale pana nie namawiam do operacji. Niech pan nie zrozumie, że ja tu jestem, bo moja Klinika straci pacjenta. Nie. Jestem tu, aby uzmysłowić i panu, i temu panu zagrożenie. Jako zdrowy człowiek będzie pan mógł zawrzeć dziesięć, albo dwadzieścia kontraktów, na dziesięć, albo dwadzieścia milionów. Ale jako zdrowy, cieszący się zdrowiem prezes. – tłumaczył lekarz.
Pacjent nerwowo sięgnął po telefon.
– Przepraszam. Muszę zadzwonić.
Lekarz tylko kiwnął głową.
Pacjent chwilę czekał na połączenie, wreszcie zawołał do słuchawki.
– Kurwa!! Muszę być operowany! Sorry! Zadzwonię później.
Odłożył telefon. Odsapnął.
– Dobrze. – powiedział z pochyloną głową. – Jeśli wyrażę zgodę na operację, chciałbym najlepszego chirurga. Czy może mi pan kogoś polecić? Proszę nazwisko najlepszego z chirurgów i termin jak najszybciej... stać mnie na to. – pacjent przedstawił swoją propozycję.
– Oczekuje pan rekomendacji, któregoś z moich kolegów, któregoś z chirurgów z naszej Kliniki? – teraz lekarz zdziwił się i z lekka uśmiechnął. – Proszę pana, ja nie zostałem upoważniony do takich rzeczy, do wydawania opinii o lekarzach. Mnie przysłano tu na konsultację i to czynię. Interesuje pana opinia o lekarzach, proszę pofatygować się do naszych przełożonych. Oni są do tego upoważnieni, ja nie. Ma pan wspaniały telefon, może pan znaleźć informację w Internecie... jeśli pan polega na nich. Ode mnie pan takich informacji nie uzyska. Czy jasno się wyraziłem?
Pacjent pokiwał kilka razy głową.
– Dobrze. Od początku. Rozumiem... wracamy do początku. – uspokoił się pacjent.
– Operacja od strony kręgosłupa. To chyba jasne? Pacjent pojawia się u nas jednego dnia, drugiego operacja, następnego pionizacja, i przy dobrych układach następnego dnia wypis. Jakieś pytania?
– Wszystko jasne. – pacjent tylko kiwnął głową.
– Jeśli panowie zdecydujecie się na operację, zgłoście to do lekarza prowadzącego. Oni powiadomią nas. Wyznaczymy termin.
– Jak długi termin oczekiwania? – zapytał pacjent. – Wsłuchiwałem się w pańską rozmowę z tym panem, nic pan nie powiedział. Trzy miesiące? Pół roku? Wiem, że dość długo trzeba czekać na operację. – pacjent stawał się nerwowy.
– Współpracujemy ze Szpitalem Kolejowym... czas oczekiwania, dwa do trzech tygodni. Proszę podać lekarzowi lub ordynatorowi swój numer telefonu. Oddzwaniamy. – wyjaśnił lekarz.
Chwilę czekał.
– Nie macie panowie pytań? Dziękuję. – lekarz skłonił głową.
– Dziękuję. – odpowiedział Tadeusz.
– Dziękujemy panu. – odpowiedział Waldek.
Nie zamykał drzwi, bo nie było takiej potrzeby.
W sali zapanowała cisza. Tadeusz zamarł w pozycji siedzącej. Waldek poprawił poduszkę i legł na łóżku.
– To co, teraz na mnie kolej? – ze swego miejsca powiedział Jerzy.
Nikt nie odpowiedział mu. Zrobiło się cicho.
Tylko na korytarzu słychać było, że zbliża się pora kolacji. Kobietki obsłużyły pacjentów, ale nikt jakoś nie rwał się do posiłku. I humor im dziwnie znikł. Głodny, jak zawsze Jerzy, połknął swą kolację. Waldek schował kanapki do szafki. Tadeusz nawet nie próbował tego uprzątać.
Reszta pacjentów spokojnie konsumowała.
Tym razem wszedł cicho.
– Pan Jerzy Wolniewski?? – zapytał zaraz za progiem.
– To ja doktorze. – Jerzy uniósł rękę, aby szybciej go lekarz zobaczył.
– Tym razem nie przekręciłem nazwiska? – uśmiechnął się.
Lekarz podszedł do pacjenta, po drodze zerknął na swego pierwszego pacjenta. Leżał z głową wciśniętą w poduszkę.
– Doktorze, czy to takie ważne? Wiadomo o kogo chodzi... – Jerzy próbował łagodzić sytuację.
I lekarz, tak jak poprzednio, zaczął swój wywiad. Jego głos zaczął skupiać uwagę Waldka. Nie mógł leżeć. Podniósł się.
Tadeusz siedział w swej pozycji, w jakiej zostawił go lekarz. Jak gdyby wmurowany w łóżko. Pod ścianą panowie uskuteczniali drzemkę... albo sprawiali tylko takie wrażenie.
Waldek próbował zwrócić wzrok na lekarza, ale kąt był nie ten. Siedział i wsłuchiwał się w jego głos. Lekarz mówił cicho, ale jego głos hipnotyzował pacjenta.
Gdy skończył rozmowę z Jerzym, powiedział ciepłe...
– Do widzenia. – i wychodził.
– Do widzenia panie doktorze. – powiedział Waldek i patrzył za odchodzącym lekarzem, jak gdyby odchodził anioł, a nie człowiek.
Gdy lekarz znikł za ścianą korytarza, Waldek spojrzał jeszcze na Tadeusza, ten siedział dokładnie tak, jak zostawił go po rozmowie lekarz, siedział wpatrzony w ścianę przed sobą.
Waldek chroniąc się przed bólem, położył się wygodnie na łóżku.
Wlepiał wzrok w sufit... operacja... znieczulenie ogólne... narkoza... będziesz spał... sen... serce... słabe serce... bradykardia...
Oczami wyobraźni, gdzieś na suficie, zobaczył siebie po operacji. Widział, jak biegają wokół niego, rozkładają ręce, no cóż? Nie udało się. I Zosia płacząca nad nim... ale zaraz usłyszał jego głos, głos tego lekarza, anioła życia...
– Jeszcze nie zdarzyło się, aby mi na stole zszedł pacjent...
Więc będę żył?
– Umieralność podczas operacji, to jest jeden procent, może jeden promil. Owszem, zdarza się.
Czasami zdarza się.
...Ale ja nie chciałbym być tym jednym, tym jedynym. Dlaczego ja? Ja trup... piach...
Zadzwonił na szafce telefon. Waldek drgnął. Sięgnął po telefon. Ksawery dzwonił. Teraz dopiero Waldek pojął, że szczęka mu drży, że po policzkach cieknie mu woda. Otarł policzki i szybko opanował drżenie szczęk.
– Słucham. – powiedział krótko.
– Siema. No i co powiedział ci lekarz? – zapytał Ksawery.
– Sorry synku, ale czekamy na niego. Zadzwonię później. – uciął rozmowę.
– OK. – i Ksawery rozłączył się.
Odsapnął i odłożył telefon. Ale za chwilę znów zadzwonił. Tym razem Hanka.
– Cześć tatko... – zdążyła powiedzieć.
– Córcia, jestem dzisiaj wyjątkowo zmęczony. Zadzwonię później. – urwał rozmowę.
Już nie chował telefonu. Wsunął pod poduszkę. I miał rację. Po chwili zadzwonił Mikołaj, po nim Danusia. Dla każdego musiał szykować wymówkę. Wreszcie schował głowę pod poduszkę i popłakał sobie.
– Hej siostra. – Danusia próbowała być wesoła.
– No hej. – odpowiedziała jej Hanka.
– Dzwoniłaś może do ojca?
– Dzwoniłam, kilkanaście minut temu? A co się dzieje? – wystraszyła się Hanka.
– Nie, nic. A co ci powiedział? – dziwnie pytała Danusia.
– Coś się stało? – Hanka była zdziwiona.
– Czy ja pytam niewyraźnie? Co ci powiedział? – dociekała Danusia.
– Poczekaj. – Hanka zastanowiła się. – Chyba, że jest zmęczony, że źle się czuje, coś takiego...
– I kupiłaś to? – zdziwiła się Danusia.
– Zaraz, co sugerujesz? – Hanka przełożyła telefon do drugiego ucha.
– Nic, tylko czy kupiłaś to? Uwierzyłaś w jego bajeczkę?
– Podejrzewasz coś? – Hanka nastawiła uszu.
– No zapomniałam, że on tam, w tym szpitalu, haruje jak wół? Jak myślisz i czym tak jest zmęczony? – naprowadzała siostrę na dobrą drogę.
– Samo to, że jest w szpitalu.
– Akurat nasz ojciec jest odmieńcem i on akurat uwielbia być w szpitalach. Nie zauważyłaś tego?
– Ale mi namieszałaś w głowie? Sugerujesz, że jest coś nie tak?
– Czy któryś z chłopaków dzwonił do ciebie?
– Jeszcze nie.
– Dobrze, zadzwonię do Sońki. Zobaczymy, co jej powiedział. Dla mnie ta jego wymówka jest strasznie grubą nicią szyta. Tobie powiedział, że jest zmęczony, mnie, że nie ma czasu... ciekawe, co wymyślił dla Soni?
– Jak porozmawiasz z mamitą, oddzwoń do mnie, OK?
– Dobrze siostra. Narka.
Hanka wykręciła Mikołaja.
– Siemka braciszku.
– Siemanko. – ucieszył się. – Co tam słychać?
– To właśnie ja chciałam ciebie o to zapytać? Dzwoniłeś może do ojca, on do ciebie? – była radosna.
– Ja dzwoniłem do niego, ale był zajęty. Powiedział, że oddzwoni. – wyjaśnił Mikołaj.
– Aha... i tylko tyle?
– Nie rozumiem? Czy coś stało się? Nie strasz mnie.
– Nie, spoko, bez paniki. Chodzi o to, że wszyscy do niego dzwoniliśmy i każdemu sprzedaje inną bajeczkę?
– Skąd wiesz, że inną? – zdziwił się Mikołaj.
– Też tak myślałam, dopóki Danuśka nie zadzwoniła do mnie. Każdemu sprzedaje inny kit.
– To mi teraz namieszałaś w głowie? – Mikołaj zamyślił się. – Wiem, że teraz dzwonienie do niego, nic nie da. Może nie chcieć odbierać telefonu. Ale mam prośbę, jak coś ustalicie, daj znać?
– Dobrze „Brodaty”. Siemka. – i Hanka wyłączyła się.
Zosia znalazła wolną chwilę i wykręciła do Waldka. W ogóle nie czekała, zaraz odebrał.
– Słucham. – powiedział.
– No cześć. Dlaczego nie dzwonisz? Nie chwalisz się, co ci powiedział lekarz i tak dalej? – Zosia uśmiechała się.
– Soniu, jestem dzisiaj wyjątkowo zmęczony. Zadzwonię do ciebie później.
– Zaraz! – prawie zawołała. – Nie masz mi nic do powiedzenia?
– Nie było lekarza. – głos miał dziwny.
– Jak to, nie było? To niepoważne?
– I może dlatego taki jestem dziwny. Jestem roztrzęsiony, wkurzony... chce mi się płakać.
– Waldek? No przestań, proszę.
– Lekarz ma być jutro z rana. Bardzo cię proszę, przyjedź jutro nieco wcześniej.
– Wcześniej, to znaczy?
– Siódma, wpół do ósmej.
– Co? Dlaczego tak wcześnie?
– On ma być o ósmej. Chciałbym jeszcze z tobą porozmawiać. Będziesz?
– No dobrze. Będę. Walduś połóż się i odpocznij. Proszę cię, nie dopuszczaj sobie do głowy. Proszę cię. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Pa kochanie.
– Do jutra. – Waldka głos nie był taki jak potrzeba.
Już odkładała telefon, gdy zadzwonił. Zerknęła. To Hanka dzwoniła.
– Mamita, rozmawiałaś z Danuśką? – zapytała.
– Nie, ja nie mam czasu na pogaduchy. A dlaczego pytasz?
– Miała dzwonić do ciebie. Ale skoro nie, to ja zadzwonię do niej. Rozmawiałaś z ojcem?
– Tak. Właśnie przed chwilą.
– O?! I co ci powiedział? – była ciekawa.
– Poprosił, abym przyjechała jutro nieco wcześniej, bo o ósmej będzie lekarz. – wyjaśniła Zosia.
– O?! I tylko tyle?
– Nie rozumiem cię?
– Mamuśka, muszę ci powiedzieć, bo i tak dowiesz się. Dzwoniliśmy do niego wszyscy i każdemu z osobna sprzedaje inny kit. Nie zauważyłaś tego? Co ci mówił?
– Powiedział, że lekarz będzie jutro o ósmej, że jest wkurzony, roztrzęsiony i że ma wszystkiego dość. No i żebym była wcześniej, chce porozmawiać.
Hanka dała na luz.
– No chyba, że tak? – sfolgowała. – Bo zawsze był wygadany, zawsze żartował, a dzisiaj zbył nas wszystkich.
– Ma zadzwonić wieczorem do mnie. Zapytam go.
Skończyli rozmowę.
Nocną ciszę przerwało wejście pielęgniarki. Zapalone światło oślepiało wzrok.
– Przepraszam panowie, ale na korytarzu będzie leżał pacjent, gdyby chciał skorzystać z toalety, bardzo proszę o pozwolenie mu. – raczej wyjaśniła niż poprosiła.
W pierwszej chwili, mało kto zaskoczył, o co chodzi? Ktoś zapytał jeszcze raz.
– A dlaczego leży na korytarzu? – zapytał Waldek.
– Bo nie ma miejsc. – wyjaśniała pielęgniarka. – Stąd miał ktoś wychodzić i został. Lekkie zamieszanie.
– Proszę pani, niech pani wstawi go do środka. Tu jest tyle wolnego miejsca. Chyba, że nie można? My chyba jutro wychodzimy. – wyjaśniał Waldek.
– Możemy wstawić na środek? – zapytała radośnie. – Nie będzie to w niczym przeszkadzało? – chciała się upewnić. – Dobrze, tylko czy zmieści się? Ale na pewno możemy wstawić?
I najpierw przymierzono łóżko.
– Będzie przejście i jedną stroną, i drugą. Czy tak może zostać? – upewniła się.
Wszyscy zgodnie przytaknęli.
I już wchodził na salę nowy chory. Waldek wyciągnął swoją Nokię… była dwudziesta pierwsza. Nawet nie było mowy o spokojnej nocy. Rodzina chwilę robiła zamieszanie, aż pacjent powiedział krótko.
– Jest już późno, ja rozumiem, szpital, ale musicie opuścić to miejsce. Ja i tak narobiłem zamieszania. – nowy rozumiał zajście.
– Przestań. – uspakajała go żona. – Jesteś pacjentem i masz takie same prawa, ja każdy inny pacjent.
– Nie, ja jestem tu gościem. Musicie już jechać. Już teraz nic mi się nie stanie. – nalegał nowy.
Nadeszła pielęgniarka.
– Proszę państwa, ale musicie państwo opuścić salę. Po pierwsze, pacjent jest ponad program na sali, po drugie, musimy zająć się nim. Badania i tak dalej. Proszę pożegnać się. – i odczekała chwilę.
– Jak teraz wydostać się stąd? – zapytał młody człowiek.
– A dokąd państwo chcecie jechać? – zapytał Waldek.
– Jesteśmy z Bronisz. – wyjaśnił nowy pacjent.
– Obok szpitala jest ulica 3 Maja, nią do końca. Z niej jest zjazd na autostradę, w prawo na Bronisze, na Konotopę.
– Czyli tak, jak jechaliśmy w tą stronę. – wyjaśnił nowy.
– W tamtą jest prościej. – podsunął ktoś taką myśl.
I miał rację.
Pielęgniarka robiła trochę zamieszania, ale starała się robić to cicho. Po wykonaniu swoich czynności, w sali zapanowała cisza. Wszystkim odeszła chęć na sen.
– Co panu dolega? – zapytał Waldek.
– Jeszcze nie wiem? Byłem z klientem w restauracji i nagle zasłabłem.
– Może chciał pana otruć? – zakpił sobie z nowego.
– Też tak bym pomyślał, ale to ja zaprosiłem go. Dzięki Bogu, że kelnerka stała obok, bo zabiłbym się. Leciałem na poręcz. Gdybym uderzył głową, byłoby po mnie. Chwyciła mnie. Osunąłem się na podłogę. Nie mam pojęcia, co się stało? – z humorem wyjaśniał nowy.
– Z tego, co się słyszy, to każdy człowiek, z czego innego może mieć omdlenia. Nie ma na to reguły. – podchwycił temat Waldek.
– Właśnie. – przyznał nowy.
– Ja mam spadek potasu i jak jestem u lekarza, to zawsze lekarz pyta mnie, czy miewa pan omdlenia? Kiedyś tak, teraz nie. – kontynuował Waldek.
– Potas wpływa na pracę serca, niby... ale to nie powinno być przyczyną? Potas nie spada tak nagle. Ale coś musiało zaistnieć u mnie. Nagły ruch, przegrzanie, nie wiem? Byliśmy w Baccarze, niby restauracja ma klimę.
Zosia chciała spełnić życzenie męża i pojawiła się tak, jak chciał, wpół do ósmej.
– Dzień dobry. – powiedziała radośnie do chorych.
Waldek już podnosił się.
– Cześć. – powiedziała do męża.
Ale Waldek objął ją w pół i zaczął płakać. W pozycji wpółsiedzącej ściskał ją, jak mógł najmocniej. Zosia stała zdziwiona.
– Co się stało? – zdziwiła się. – Aż taki stęskniony? – Zosia uściskała go.
– Zosiu przepraszam, że cię okłamałem. – Waldek opanował płacz. – Lekarz był wczoraj. Będę operowany. – zaczął wycierać policzki.
– I co w tym takiego strasznego? Przecież operacja, to nie koniec świata? Miałeś już robione operacje, ja też.
– Zosieńko, ale tej operacji ja nie przeżyję. – Waldek nie chciał patrzeć w oczy żonie.
– Kto ci tak powiedział? – zdziwiła się Zosia. – Skąd wiesz? Lekarz ci tak powiedział?
– Zosieńko, ja mam chore serce. Przecież wiesz o tym. – i Waldek odważył się spojrzeć w oczy żonie.
– Zaraz, chwileczkę... – Zosia usiadła na taborecie. – Zacznij od początku... co ci powiedział lekarz?
Już Waldek chciał zacząć, gdy Zosia mu przerwała.
– Tylko na spokojnie i po kolei.
I Waldek zaczął opowiadać po kolei, chociaż nie było to na spokojnie.
– I w czym ty widzisz zagrożenie? – zdziwiła się Zosia.
– Wiesz, jak bardzo boję się śmierci... a jeszcze bardziej kalectwa. Nie wyobrażam sobie siebie na wózku, a tym bardziej w trumnie. – poprzez łzy mówił Waldek.
Zosia ujęła jego dłoń i ściskała ją. Gładziła jego dłoń wierząc, że uspokoi to go.
– Uspokój się, każdy z nas kiedyś musi umrzeć. – chciała pocieszyć go.
– Ale dlaczego ja? – Waldek bronił się.
– Przecież lekarz powiedział ci...
– Tak. – przypomniał sobie słowa lekarza. – I tylko jego słowa utrzymują mnie jeszcze przy życiu. Wiem, Zosieńko, wiem... powiedział mi, że nic mi nie stanie się i wierzę mu.
Zosia ucałowała go.
– I już dobrze. – pogładziła go po policzku. – Odpocznij chwilę, a ja podejdę do pani doktor. Zobaczę, co jej powiedział. Zaraz przychodzę. – i Zosia poszła.
Minęło kilka chwil i Zosia wróciła.
– Czy miałeś konsultację z kardiologiem? – zapytała zanim usiadła.
– Dzisiaj mam mieć. – odpowiedział jej. – Nie, jeszcze nie miałem.
– Kardiolog powie ci, czy możesz być operowany, czy nie? To znaczy, czy możesz być usypiany. Operowany będziesz.
– Lekarz wczoraj powiedział mi, że w razie, gdyby kardiolog miał obiekcje, na czas operacji przeprowadzą mi rozrusznik poprzez nos. – wyjaśnił Waldek.
– Więc, w czym problem? – dociekała Zosia.
– Ja wiem, że nic mi nie przytrafi się, ale boję się. Może nie tak boję, jak nie chcę, abyś została młodą wdową. – Zosia uśmiechnęła się. – Nie, nie to, że ty zostaniesz wdową, ja nie wyobrażam sobie siebie jako kalekę, albo jako trupa. Ja kocham życie, ja chcę żyć. Jeśli mam być kaleką... nie, nie wyobrażam sobie siebie kalekę.
Zosia obserwowała go jakiś czas.
– Waldek, jeśli nawet zostaniesz kaleką... – i od razu splunęła dla uroku. – Wiele osób jest kalekami... mówmy, jeżdżących na wózku, wiele osób jeździ i cieszy się życiem.
– Ale ja nie chcę. Wolę śmierć od kalectwa, ale chciałbym żyć.
Zosia znów gładziła jego dłoń, aby uspakajać go.
– Ja wiem, muszę zaryzykować. – powiedział Waldek.
– Powiedz mi, tylko tak dokładnie, co powiedział ci tamten lekarz?
Waldek odwrócił wzrok. Popatrzył na biel ściany. Gdzieś tam zobaczył ich rozmowę i twarz lekarza.
– Dobrze Zosiu, poddam się operacji. I już nie odwracajmy sytuacji. Niech się dzieje wola nieba. On powiedział, że wszystko będzie dobrze i ja mu uwierzyłem, i nadal chcę wierzyć.
Do sali wszedł kardiolog.
– Dzień dobry. – powiedział krótko. – Proszę rodzinę o opuszczenie sali.
I Zosia wyszła. Wyszła na korytarz. W głębi korytarza... nie dowierzała wprost, zobaczyła Marysię od Waldka z pracy. Szły w swoich kierunkach.
– Witaj Marysiu. – powiedziała Zosia.
– Witaj Zosiu. Ja do Waldka. – uśmiechnęła się Marysia. – Jak z nim?
– W tej chwili jest u niego kardiolog. Chodź na klatkę, pogadamy. – i poszły. – A ty skąd wiedziałaś, że Waldek w szpitalu? Ale ja głupia... – dodała zaraz. – Na pewno dzwonił?
– Tak. – od razu odpowiedziała Marysia. – Wczoraj dzwonił do nas... to znaczy do mnie. Załamany jak jasna cholera... z płaczem.
– On?? – zdziwiła się Zosia, ale też zaraz oprzytomniała. – U niego, od jakiegoś czasu płacz, to rzecz normalna. Nie wiem, co się z nim dzieje? To zupełnie nie ten człowiek?
– Ale co mu jest? – zapytała Marysia. – Bo wczoraj, to tak naprawdę, nic nie zrozumiałam? Co on ma z kręgosłupem?
– Ma pęknięty dysk. Twierdzi teraz, że to od wypadku w pracy, ale ile w tym prawdy, nie wiem?
Marysia zamyśliła się.
– Może to i prawda. – i już nakręcała się. – Powiem ci, że w tej naszej pracy, to jasna cholera, najlepiej, jak byśmy umierali na stojąc. Taka jestem wkurzona, że nie powiem, że wkurwiona, bo i tak można powiedzieć. Posłuchaj, robiłam sobie żylaki. Poszłam na operację i posłuchaj, po operacji zostałam wezwana na dywanik... mam się zastanowić, bo albo brama, albo pracuję. No w dupę jebane, ja mam umierać przy maszynie, bo nie mogę zrobić operacji żylaków, jak ja chodzić nie mogę. To dopiero jedna noga, a jeszcze jedna została.
Obok siedzących pań przeszedł lekarz.
– O! Pan kardiolog?! Panie doktorze i co z moim mężem? – Zosia poderwała się.
Waldek zwlókł się z łóżka. Sięgnął po chodzik i pospieszył na korytarz. I tu zobaczył je obie idące korytarzem. Podszedł do nich.
– Cześć Maniu. – uściskał Marysię. – Jak to miło, że przyszłaś.
– Witam cię, witam. – ucieszyła się też na jego widok.
– Wejdźmy na salę. – zaproponował Waldek. – Co tam w pracy? – zapytał Marysię.
– Są wkurzeni, bo powinieneś umierać na stanowisku pracy, a nie w szpitalu? – zakpiła sobie Marysia.
– Też tak pomyślałem. – dodał z uśmiechem Waldek. – I chyba wyślę przeprosiny do firmy.
Weszli do sali.
– Siadajcie. – ściszył głos i wskazał taborety. – I jeszcze raz, co tam w firmie? Bardzo płaczą za mną?
Marysia roześmiała się.
– Chusteczek zabrakło im. – pochyliła się ku rozmówcy. – Im to wisi. Jak to zawsze mawia nasz szef, na nasze miejsce, za bramą, czeka stu innych. Dzwonili do ciebie?
– No jeszcze nie. – wyjaśnił Waldek. – Za każdym razem ja dzwonię i to chyba wystarczy?
– Sam widzisz. Takie to zainteresowanie losem pracowników. Pracujesz, to wszystko o kej, a jak zachorujesz, to brama. Ale dajmy pokój firmie, im tam się czka. Powiedz, co ci jest, płaczku żydowski?
– Mam pęknięty dysk. Jak to wygląda, nie wiem? Podejrzewam, że to stało się w czasie wypadku, jaki miałem w firmie, kilka lat temu. Bynajmniej tak powiedział mi lekarz... na logikę, dysk nie pęka w czasie leżenia, czy siedzenia. Będę operowany.
– Czy powiedział ci, kto cię będzie operował? – zapytała Zosia.
– Nie. Mamy podać lekarzowi numer telefonu i oni zadzwonią do nas.
– Myślałam, że go ze skóry obdzierają, tak płakał. – już naśmiewała się Marysia.
– Dla mnie wczoraj, to był szok. Dziwisz się? – ściszył znów głos i wskazał Tadzia. – Popatrz. Pamiętasz, jaki wczoraj był z niego kozak? Zobacz, co robi niespodziewana wiadomość z człowieka. Do północy siedział na łóżku wpatrzony w ścianę, potem schował się pod kołdrę. A dzisiaj dopiero podniósł się pierwszy raz. Dla niektórych to szok i to szok prawdziwy. Teraz już oswoiłem się z tym, ale pierwsze godziny... nie chciałem gadać z nikim.
– Zaczekajcie chwilę, podam numer telefonu lekarce. Jak nazywał się ten lekarz? – zapytała Zosia.
– Nie wiem, nie pamiętam. – Waldek sięgał pamięcią do rozmowy, ale nic nie przychodziło mu. – Przedstawiał się nam, ale nie pamiętam.
Zosia wyszła.
– To mówisz, że nikt o mnie nawet nie zapytał? – ze smutkiem dodał Waldek. – A ja myślałem, że mam tysiące kolegów?
– To znaczy... – zaczęła wyjaśniać Marysia. – ...ja mówię o górze. Nikt z góry nie zainteresował się, bynajmniej nikt z nami o tym nie rozmawiał. Może i interesują się, ja nie wiem?
Waldek uśmiechnął się.
– Do dzisiaj nikt nie zadzwonił do mnie z pytaniem, Waldek, jak się czujesz? – dodał ze smutkiem. – A ja myślałem, że jestem lubiany w firmie?
Po chwili wróciła Zosia.
– No i jak nazywa się twój lekarz? – zapytała.
– Nie pamiętam, nie mam pojęcia? – Waldek wzruszył ramionami. –Wiem, że przedstawiał się nam, nie zapamiętałem.
– Henryk Szklarski. Zapisz sobie, żebyś zapamiętał.
– Ja pamiętam go, jego postać. Dla mnie to anioł, a nie człowiek... a nie lekarz. Ile w nim było ciepła... to prawdziwy lekarz. – sięgnął po kalendarz. – Henryk... Szklarski... neurochirurg. – zapisał.
Marysia wstała.
– Słuchajcie, ja będę leciała już. Muszę zajść do sklepu i zaraz do roboty. A ty, jak coś będziesz potrzebował, to nie wstydź się, tylko dzwoń. Ja mam kawałeczek drogi, w każdej chwili przyjdę.
– Mania, wczoraj na obchodzie ordynator powiedział, że po konsultacji z neurochirurgiem, jeśli on powie, że operacja, to ja idę do domu i w domu czekam na operację, a jeśli powie, że bez operacji, to też idę do domu i rehabilitacje. Ja dzisiaj, albo jutro wychodzę. Jutro to na pewno, a czy dzisiaj?...
– Pani doktor powiedziała, że jurto. – wyjaśniła Zosia.
Waldek rozłożył ręce.
– Widzisz sama. – wstał i pożegnał się z Marysią.
– Ja też będę uciekać kochanie. – Zosia też podniosła się.
Waldek podszedł do chodzika.
– Odprowadzę was.
– Walduś, nie przemęczaj kręgosłupa, proszę. – powiedziała Zosia.
– Kiedyś mówiłaś, że mam chodzić. – przypomniał jej.
– To było kiedyś, a teraz, to jest teraz.
Ale Waldek stanął za sterem swego okrętu i poszedł, jak gazela po skałach.
Przyjechali po niego trochę za wcześnie.
– Jak nazywa się twoja lekarka? – zapytała Hanka.
– Dąbrowska. Maria Dąbrowska, jak ta pisarka, a dlaczego pytasz? – zdziwił się Waldek.
– Oj... – urwała Zosia. – Nie twoja sprawa.
I Hanka wyszła.
– Ona wie, że ty nie możesz... chce załatwić tak, jak należy. Ja ją o nic nie prosiłam. To jej dobra wola. Nie wtrącaj się. Udaj, że nic nie wiesz, tak będzie lepiej i dla ciebie, i dla nich.
– Dobrze. O nic nie pytam. W sumie, to byli mili dla mnie... może i lepiej. – Waldek poddał się.
Przed dwunastą pani doktor przyniosła Waldkowi wszystkie dokumenty na salę. Wyjaśniła, co i jak, i życzyła szybkiego powrotu do zdrowia.
– Oni odezwą się do pana, uzgodnią datę operacji, ale po operacji proszę pokazać się w szpitalu. – lekarka wyciągnęła do pacjenta dłoń.
– Dziękuję serdecznie za wszystko. Dobrze, pokażę się... jeśli przeżyję. – Waldek uściskał dłoń lekarce.
– Bez obaw, to dobrzy lekarze. – uśmiechnęła się i wyszła.
Byli już w samochodzie, gdy Waldek powiedział.
– Dzisiaj mieliśmy być w Inowrocławiu, a ja dopiero wychodzę ze szpitala. – smutnie popatrzył w okno.
– Są rzeczy ważne i ważniejsze. – powiedziała Zosia. – Inowrocław to nie szczyt marzeń. Przyjdzie czas, pojedziemy i do Inowrocławia, poczekaj, wydobrzej. Wszystko po kolei.
Wielka radość zapanowała w sercu Waldka, gdy przekroczył próg swego mieszkania. Z wielką radością ucałował ramę futryny. Już nie zwracał uwagi na to, że kuśtyka, ale był w swoim domu. Łóżko było o wiele twardsze od tego dmuchanego w szpitalu, ale to już było jego łóżko.
– Weź telefon i zadzwoń do zakładu, powiedz, że masz zwolnienie. – powiedziała Zosia. – Powiedz im, że wyszedłeś ze szpitala.
I Waldek zadzwonił i poinformował kierownika.
– A teraz niestety muszę cię zostawić. Ja w odróżnieniu od ciebie muszę iść do pracy. – ze smutkiem stwierdziła Zosia. – Od poniedziałku wypiszę urlop, ale dzisiaj muszę. Zobaczymy, jak sobie będziesz dawał radę?
– Podejrzewam, że będę całe dnie przesypiał. W szpitalu ciągle gwar, ciągle krzątanina, nie wysypiałem się. Nareszcie odpocznę.
Zosia naszykowała obok łóżka kilka kanapek, wodę, napoje... Waldek zaczął się śmiać z jej troskliwości.
– Zacznie się długi weekend. Ty nie na spanie, ale przygotuj się na odwiedziny. Podejrzewam, że dzisiaj ktoś cię odwiedzi, a jutro to na bank. Sobota, niedziela, potem trzeci maja. Ale masz rację, korzystaj i śpij, ile tylko możesz? W domu spokoju na pewno miał nie będziesz.
I proroctwa Zosi spełniały się. Jeszcze w piątek przyjechali w odwiedziny najbliżsi. W sobotę odwiedziły go dzieci z wnukami. W niedzielę Zosia zaprosiła na obiad wszystkie dzieci z wnukami, ale odmówili jej. Wybierali się na majówkę.
W niedzielę przed południem zadzwonił telefon. Zosia spojrzała na aparat.
– O? – zdziwiła się. – Witam braciszku.
– Witaj Sonia. – odezwała się bratowa.
– A to niespodzianka? – uśmiechnęła się Zosia. – I to ładnie tak z obcego telefonu?
– Rozładował mi się, a on prowadzi. Mam pytanie, czy możemy odwiedzić Waldeczka? – zapytała bratowa.
– Oczywiście. Ale on jest już w domu. W piątek wypisali go.
– O! Widzisz?! Jak to dobrze, że zadzwoniłam, bo jechalibyśmy do szpitala? – ucieszyła się.
– Jest już w domu.
– Jeszcze jedna rzecz. – dodała już ciszej. – Nie wiem, czy będziecie zadowoleni... ale zarządziliśmy tak sami. Waldek chodzi tak jak chodzi, a w domu stoi chodzik. Wieziemy go dla Waldka.
– No to on ucieszy się, bo z chodzeniem słabo u niego. Dobrze, czekamy.
Z wielkim hałasem otwierali drzwi od windy. Zosia podeszła do drzwi wejściowych. Otworzyła gościom.
Waldek podniósł się. Wstał, aby przywitać się.
– Patrzcie, ten już nie może się doczekać na chodzik... – zaczął śmiać się szwagier. – Poczekaj chwilę, po podróży trzeba go przetrzeć ściereczką. Zakurzył się.
Waldek czekał.
– Ale jak tak ogólne? – zapytała bratowa.
– Będę żył ponoć aż do samej śmierci. – zażartował Waldek.
– A to fakt. – roześmiała się. – Ale co ci mówili?
– Kochana, mam pęknięty dysk. Czekam na telefon na operację.
– A widzisz? – użaliła się nad nim.
– A widzisz... przez kilka lat rehabilitowali mnie na kręgosłup, bo ortopedzi diagnozowali, przesilenie kręgosłupa ciężką pracą, a nikt nie wpadł na pomysł, aby zrobić rezonans, bo to kosztowne. – wyjaśnił Waldek.
– No kosztowne. – przyznała Agnieszka.
– Lepiej rehabilitować latami człowieka, bo to nie jest kosztowne. Tak samo kosztowne, jak i rezonans, ale ulżyłoby mi w bólu, w strachu, że zostanę kaleką. – Waldek już godził się ze swą sytuacją.
– Ty widzisz to tak, a inni inaczej. – przekomarzała się Agnieszka. – Taka jest nasza służba zdrowia. Na to nic nie poradzimy. Nikt nie jest jasnowidzem? A co powiedział neurochirurg?
– A skąd wiesz, że coś miał powiedzieć? – zdziwił się Waldek.
– Mam swoje źródła. – uśmiechnęła się. – Sonia kiedyś powiedziała, że masz mieć konsultację.
– Czekam na telefon z Kliniki. Lekarz powiedział, że oni oddzwaniają. Telefon podany był w piątek, weekend, może po trzecim maja coś ruszy się. Oni też są ludźmi, też mają wolne. – wyjaśniał Waldek.
– Tak jak każdy. – przytaknęła Agnieszka.
I tu wszyscy pomylili się.
W poniedziałek przed południem zadzwonił telefon. Waldek sięgnął po aparat.
– Słucham. – powiedział.
– Czy pan Waldemar Malarczyk? – zapytał mężczyzna.
– Tak, przy telefonie. – odpowiedział Waldek.
– Jestem doktor Henryk Szklarski, neurochirurg z Kliniki na Banacha. – przedstawiał się lekarz.
– Witam pana! – zawołał Waldek.
– Mieliśmy zadzwonić w sprawie operacji.
– Tak, słucham...
– Wyznaczyliśmy panu termin operacji na trzynasty maja.
– O Boże, jak się cieszę!! – zawołał Waldek. – Trzynasty maja?? – powtórzył Waldek. – To niecałe dwa tygodnie?
– Tak, trzynasty maja. – powtórzył lekarz. – Proszę zgłosić się do nas nieco wcześniej. Proszę zabrać ze sobą wypis ze szpitala, skierowanie, dokumenty...
– Nieco wcześniej, to znaczy, kiedy?
– Chwileczkę, trzynasty... jedenastego.
– Na którą mam być w szpitalu? Konkretnie?
– Tak, żeby można zrobić panu potrzebne badania.
– Panie doktorze, nie wiem, w jakich godzinach w szpitalu robi się badania, dlatego pytam, na którą mam być? Ósma, dziesiąta, czternasta?
– Proszę być przed dziesiątą.
– Dziękuję serdecznie za telefon. Panie doktorze, jak ja się cieszę.
– Pańska radość jest naszą radością. Cieszę się, że sprawiliśmy panu radość.
– Panie doktorze, nich pan przypomni mi jeszcze adres?
– Banacha 1a, a tam już pana pokierują.
– Dziękuję serdecznie i do zobaczenia. Do miłego zobaczenia, tak bardzo się cieszę.
– Do widzenia. – powiedział ciepło lekarz.
Waldek wyłączył telefon i zaczął ocierać oczy z radości. Wcisnął numer do Zosi.
– Słucham. – powiedziała Zosia.
– Kochanie, dzwonił lekarz z Banacha. Mam wyznaczony termin. Zgadnij? – pociągał nosem.
– No, nie wiem? Mów.
– Trzynasty maja!
– Pięknie. A co ty katar masz?
– Płaczę z radości.
– A już myślałam, że masz katar?
– Nie będę kaleką!
– No, nie będziesz. – spokojnie powiedziała Zosia.
Zosia usiadła obok Waldka.
– Kochanie, chciałam z tobą poważnie porozmawiać. – przyjęła poważną minę. – Wiem, że nie dasz rady, bo nie możesz chodzi, ale chciałam... albo powiem... – i zamyśliła się. – Chcę ci zaproponować... wkrótce Stasi imieniny. Chodź kupimy jej jakiś pierścioneczek. Dziewczyna ma już szesnaście lat??
– Jestem za. – przerwał jej Waldek. – I co teraz?
Zosia uśmiechnęła się.
– Ile możemy przeznaczyć na coś takiego? Jeszcze nie mówiłam nikomu. Może z Danusią pojechałybyśmy gdzieś? Ona młoda, więcej zna się na takich rzeczach?? Jak myślisz? – Zosia wlepiła wzrok z Waldka.
– Jestem za? Albo porozmawiaj z Hanią. Bardziej zna jej gust. – Waldek cieszył się bardziej od Zosi. – Ile przeznaczymy? Zależy ile będzie kosztowało takie cacko? Gdybym był tam, brałbym już coś konkretnego. To nie jest but, że wystarczy na rok, czy dwa? To pamiątka na dłuższy okres. A ty, jaki pierścioneczek chciałabyś dostać?
– Ja? – zdziwiła się Zosia.
– Gdybyś była na jej miejscu? – wyjaśnił Waldek.
– Walduś... – Zosia była nienasycona. – Nie wiem, na ile możemy się rzucić, dlatego pytam ciebie?
– Sonia? Ma to być coś fajnego... coś, co zachwyci ją. Ja tak myślę... a ty? – podał swoją propozycję.
– Strasznie mi pomogłeś. Tyle to i ja wiedziałam.
– Soniu, jeśli będzie coś pięknego za pięćset, kup za pięćset. Jeśli będzie za siedemset, kup za siedemset. Jeśli będzie cudeńko za dziewięćset, kup za dziewięćset. – wyjaśniał Waldek. – Chyba stać nas na każdą cenę, jeśli chodzi o nasze wnuki?
– To może tak cię zapytam, do jakiej wysokości ma to być?
Waldek chwilę pomyślał.
– Moim zdaniem, ma być piękny. Cena, to tylko malutki atucik.
|